Raz w życiu - Danielle Steel, Biblioteka, Danielle Stell, E-booki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
RAZ W ŻYCIU
Steel Danielle
Raz w życiu
Rozdział pierwszy
Kiedy w Wigilię Bożego
Narodzenia pada śnieg, cały Nowy Jork rozmywa się w mglistych nierealnych
półtonach. Odnosi się wrażenie, jakby każda z jaskrawych barw miasta z osobna
mieszała się ze śniegiem. Gdy spogląda się przez okno na Central Park, widać
tylko jednolitą ścianę białych płatków, otulających świat grubą pierzyną.
Wszystko wydaje się takie spokojne, takie ciche, mimo iż w dole, na ulicach,
rozbrzmiewają odgłosy Nowegojorku. Panuje tam nastrój podekscytowania, słychać
klaksony, nawoływania ludzi, tupot kroków i gwar ulicznego ruchu. Tylko że te
dźwięki są w jakiś 9sobliwy sposób oddalone i wytłumione. A przecież to
szczytowy moment powszechnej euforii, towarzyszącej Wigilii Bożego Narodzenia, i
atmosfera przesiąknięta jest tym szczególnym, cudownym napięciem, które za
chwilę wybuchnie caskadą zachwytów, prezentów... Obładowani stosami pakun: ÓW
przechodnie śpieszą do domów, w przejmuj ącym zimnie łpiewają kolędy, swój
ostatni wieczór celebruje armia lekko ;: wstawionych, czerwonólicych świętych
Mikołajów. Kobiety, mocno ściskające rączki swoich pociech, w jednej chwili
krzyczą na nie, żeby uważały, bo się przewrócą, by zaraz wnastępnej zanieść się
wesołym śmiechem. Wszyscy wołają Unisono „wesołych Świąt”, wszystkim w tę jedyną
noc w roku udziela się niepowtarzalny, pogodny nastrój. Portierzy radośnie
machają na pożegnanie, uszczęśliwieni świątecznymi napiwkami. Jutro czy za
tydzień cale to uniesienie będzie zapomniane, prezenty rozpakowane, wino wypite,
pieniądze wydane, ale dziś, w wigilijny wieczór, nic się jeszcze nie skończyło,
przeciwnie, wszystko dopiero się zaczyna. Dla dzieci to kulminacja
wielomiesięcznych wyczekiwań, dla dorosłych
— kres tygodni pełnyćh gorączkowej krzątaniny, przyjęć, zakupów, spotkań,
poszukiwanie upominków... Czas nadziei, jasnych jak świeży śnieg, nostalgicznych
uśmiechów wywołanych wspomnieniami odległego dzieciństwa i dawno zapomnianych
uczuć. Czas wspomnień, marzeń i miłości.
Śnieg wciąż sypał jednostajnie, gdy uliczny ruch powoli zaczynał zamierać.
Panowało przenikliwe zimno i tylko nieliczni najwytrwalsi wędrowali jeszcze po
skrzypiącym pod butami śniegu. To, co stopniało w ciągu dnia, pod wieczór znowu
zmieniło się w lód, złowrogo prześwitujący spod kilkunastu centymetrów świeżego
puchu. Każdy krok groził upadkiem. Około jedenastej, z wyjątkiem metra, ruch
ustał zupełnie. Zapanowała niezwykła jak na Nowy Jork cisza, tylko z rzadka
dobiegał skądś dźwięk klaksonu lub czyjeś przytłumione wołanie o taksówkę.
W tej ciszy głosy kilkunastu osób, wychodzącyęh z przyjęcia W domu nr 12 przy
Sześćdziesiątej Dziewiątej Wschodniej, rozbrzmiewały niczym bicie dzwonów w
środku nocy. Towarzystwo śmiało się, podśpiewywało, widać było, że przyjęcie
udało się wspaniale. I rzeczywiście, szampan lal się strumieniami, w bród było
też gorącego rumu z masłem i wina przyprawionego korzeniami. Nie zabrakło, rzecz
jasna, wielkiej choinki ani pełnych mis prażonej kukurydzy. Każdy przy wyjściu
dostał drobny upominek: flakonik perfurn, bombonierkę, śliczny szalik, książkę.
Gospodarzami przyjęcia byli wieloletni krytyk literacki „New York Timesa” i jego
żona— uznana pisarka, a ich zaproszeni na ten wieczór przyjaciele tworzyli
interesującą mozaikę, od dobrze zapowiadających się literatów po słynnych
wirtuozów. Wśród przybyłych znalazło się miejsce zarówno dla światłych umysłów,
jak i głośnych piękności. Oto jacy goście zapełnili dzisiaj wielki salon tego
nowojorskiego domu. Pomiędzy nimi krążyli lokaj oraz dwie pokojówki,
nieprzerwanie roznosząc przekąski i drinki. Było to tradycyjne coroczne
przyjęcie świątecznei jak co roku miało potrwać do trzeciej, czwartej nad ranem.
Wśród owej nielicznej gromadki, która wcześniej opuściła dom, znajdowała się
drobna blondynka w kapeluszu uszytym z norek. Je; smukłe ciało było szczelnie
otulone długim, puszystym futrem w kolorze czekolady. Kołnierz, podniesiony dla
osłony przed wiatrem, niemal całkowicie zasłaniał twarz. Ostatni raz skinęła
pozostałym ręką na pożegnanie, mówiąc, że pójdzie do domu sama. Nie chciała
jechać z nimi taksówką. Tego wieczoru miała już dość towarzystwa. Wigilia Bożego
Narodzenia zawsze była dla niej trudnym dniem iprzez długie lata spędzała ją u
siebie, w domu. Ale w tym roku wyjątkowo zapragnęła przynajmniej na krótko
spotkać się z przyjaciółmi. Jej pojawienie się wszystkich zaskoczyło, ale też
Strona 1
RAZ W ŻYCIU
sprawiło obecnym nie ukrywaną przyjemność.
— Miło znowu cię widzieć, Daphne. Dobrze, że wróciłaś. Pracujesz nad nową
książką?
— Właśnie zaczęłam — spojrzenie wielkich niebieskich oczu było łagodne, słodycz,
która emanowała z delikatnych rysów twarzy, nie pozwalała odgadnąć prawdziwego
wieku jej właścicielki.
— To znaczy, że skończysz ją w przyszłym tygodniu?
Pisarska aktywność Daphne była już legendarna, lecz przez cały ostatni rok
zajęta była filmem, który kręcono na podstawie jej powieści.
Uśmiechnęła się promiennie. Zdążyła się przyzwyczaić do żartobliwych przycinków
znajomych. Zawsze pobrzmiewało y nich coś bliskiego zazdrości, zaintrygowania, a
także szactinku. Niewątpliwie wzbudzała w ludziach wszystkie te uczucia. Daphne
Fields pilnie strzegła swej prywatności, ciężko pracowała, była ambitna i
stanowcza. Widywano ją na ogół w literackich kręgach. Jeśli się gdzieś zjawiała,
sprawiała wrażenie nieobecnej. Wydawało się, że stale pozostaje o jeden krok z
boku, bliziutko, lecz poza zasięgiem innych. Gdy jednak na kogoś spojrzała, ten
ktoś miał uczucie, że jej wzrok sięgasamego dna duszy. Jakby umiała dostrzec w
człowieku wszystko, równocześnie nie pozwalając na to nikomuw stosunku do
siebie. Dziesięć lat wcześniej była zupełnie inna. Wówczas, mając dwadzieścia
trzy lata, była towarzyska, wesoła, trochę prowokująca... Ale wtedy czuła się
pewna, bezpieczna, szczęśliwa. Teraz przygasia, ślad dawnego beztroskiego
śmiechu pojawiał się tylko czasami w błysku jej oczu, a jego echo skryło się
głęboko we wnętrzu jej istoty.
Na rogu Madison Ayenue usłyszała za sobą stłumiony przez śnieg odgłos czyichś
kroków.
— Daphne!
Odwróciła się gwałtownie.
— Jack?
Jack Hawkins był dyrektorem programowym wydawnictwa „Harbor and Jones”, dla
którego obecnie pisała. Stał teraz przed nią z twarzą zaczerwienioną z zimna, a
jego załzawione od wiatru oczy nabrały intensywnie niebieskiej barwy.
— Może jednak cię podwieziemy?
Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. Po raz któryś uderzyło go, jak bardzo jest
drobniuteńka, spowita w szerokie futro z norek, gdy tak przytrzymuje kołnierz
dłońmi w zamszowych rękawiczkach.
— Dziękuję, nie. Naprawdę wolę się przejść. Mieszkam
tuż obok.
— Jest późno.
Iłekroć ją widział, miał ochotę wziąć ją w ramiona. Co nie znaczy, by
kiedykolwiek to zrobił. Ale chciał tego, podobnie jak mnóstwo innych mężczyzn.
Mając trzydzieści trzy lataj Daphne wciąż wyglądała na dwadzieścia pięć, a
niekiedy wręcz jak nastolatka. Bezbronna, świeża, subtelna. I jeszcze coś: ta
przeszywająca serce samotność w jej oczach bez względu na to jak szeroko się
uśmiechała, jak ciepłe było jej spojrzenie... Bo rzeczywiście była kobietą
samotną, choć na pewno na to nie zasłużyła. Gdyby na świecie istniała jakaś
sprawiedliwość, byłoby inaczej. Ułożyło się jednak właśnie tak.
— Już północ, Daff... — obejrzał się z wahaniem w stronę swojego towarzystwa,
oddalającego się powoli w kierunku zachodnim.
— Jest Wigilia, Jack. I zimno jak diabli — uśmiechnęła się, w jej wzroku
zapaliły się iskierki humoru. — Nie sądzę, żeby dzisiaj ktoś zechciał mnie
napaść.
Odwzajemnił uśmiech. — Ale możesz się poślizgnąć na tym lodzie i upaść.
— Aha! I złamać rękę! Wobec czego przez całe miesiące je mogłabym pisać. Oto ci
chodzi, co? Nie martw się.. Termin złożenia książki upływa dopiero w kwietniu.
— Na miłość boską, przestań! Proszę cię, chodź z nami na
drinka.
Stanęła na palcach i pocałowała go w policzek, kładąc mu jedną dłoń na ramieniu.
— Jeszcze raz bardzo ci dziękuję. Idź już. Nic. mi nie będzie.
Zrobiła pożegnalny gest, odwróciła się i szybko ruszyła ulicą, chowając brodę w
kołnierz. Nie rozglądała się na boki, nie patrzyła na wystawy sklepowe ani na
nielicznych mijanych przechodniów. Podmuchy wiatru na odsłoniętej części twarzy
sprawiały jej przyjemność. Na myśl, że wkrótce będzie w domu, odetchnęła z ulgą.
Zmęczył ją ten wieczór. Męczyły ją wszelkie tego rodzaju przyjęcia, choćby
spotykała na nich samych znajomych i choćby okazywały się najbardziej udane.
Wszystkie były do siebie podobne. Tylko że w tym roku nie chciała spędzać
Wigilii samotnie w swoim mieszkaniu. Nie chciała pogrążać się we wspomnieniach,
czuła, iż dzisiaj nie potrafiłaby tego znieść. Niestety teraz, mimo mrozu
szczypiącego w policzki, wszystkie owe wspomnienia opadły ją znowu. rzyśpieszyla
kroku, jakby chciała je prześcignąć, zostawić za
Strona 2
tobą.
Prawie na oślep dotarła do rogu, zerknęła na jezdnię i widząc, że nic nie
nadjeżdża, pomyślała, iż dla pieszych pali eię zielone światło. Wciąż gnała ją
niedorzeczna nadzieja, że jeśli dostatecznie szybko minie tę i następną ulicę,
uda jej się gubić wspomnienia, uwolnić od ich ciężaru, chociaż wiedziaia że
towarzyszą jej zawsze i wszędzie, a co dopiero w wigilijny wieczór.
Madison Ayenue przebyła niemal biegiem. Poślizgnęła się I byłaby upadła, w
ostatniej chwili zamachała ramionami i złapała równowagę. Na kolejnym
skrzyżowaniu odruchowo skręciła w lewo, by przejść jeszcze jedną ulicę. Jednakże
tym razem nie podniosła wzroku. Nie dostrzegła samochodu, długiej czerwonej
furgonetki, pełnej pasażerów, której kierowca śpieszył się, by przejechać na
zielonym świetle. wietle, które dla Daphne było jeszcze czerwone... Kobieta
siedząca obok kierowcy przeraźliwie krzyknęła, rozległ się głuchy odgłos
uderzenia, drugi urwany krzyk z wnętrza samochodu i niesamowity dźwięk, gdy
pojazd sunął bezwładnie po oblodzonej nawierzchni, zanim w końcu znieruchomiał
Na moment zapadła śmiertelna cisza. Zaraz potem wszystkie drzwi samochodu
otworzyły się jednocześnie i z pół tuzina osób wyskoczyło na zewnątrz. Teraz
nikt już nie krzyczał. Nikt nie odezwał się słowem, gdy kierowca biegł w stronę
leżącej na jezdni kobiety, która przypominała porzuconą szmacianą lalkę z twarzą
ukrytą w śniegu.
— O mój Boże... O Boże...
Kierowca stał chwilę bezradnie pochylony, po czym odwrócił się gwałtownie ku
jednej ze swoich towarzyszek, która podążyła z nim. W jego oczach malowało się
przerażenie zmieszane z wściekłością, jakby chciał kogoś oskarżyć o to, co się
stklo. Wszystko jedno kogo, byle zrzucić winę z siebie.
— Na miłość boską, wezwijcie gliny!
Uklęknął wreszcie przy Daphne, lecz nadal jej nie dotykał, bojąc się zaszkodzić
rannej. A może jeszcze bardziej bał się tego, że ma przed sobą już tylko zwłoki.
— Czy ona... żyje?
Na śniegu obok kierowcy przyklęknął drugi mężczyzna z oddechem przepojonym
zapachem alkoholu.
— Nie wiem.
Ofiara wypadku zdawała się nie oddychać. Nie wykonała najmniejszego ruchu, nie
zdradzała żadnych oznak życia. I nagle człowiek, który ją potrącił, zaczął cicho
płakać.
— Zabiłem ją, Harry... Zabiłem ją — wyciągnął ręce i obaj mężczyźni, nie
podnosząc się Z klęcżek, objęli się w milczącej rozpaczy. W tym czasie obok
furgonetki zatrzymały się dwie taksówki i pusty autobus. Kierowcy wybiegli ze
swoich wozów, raptem zapanował ożywiony ruch. Ludzie zaczęli głośno mówić,
wyjaśniać: wybiegła prosto pod maskę... nawet nie spojrzała... nie widział
jej... jest ślizgawica, nie mógł się zatrzymać...
— Gdzie, do cholery, podziewa się policja?! Nigdy ich nie ma, kiedy są
potrzebni! kierowca furgonetki brżydko zaklął. Płatki śniegu wirowały wokół jego
głowy i raptem złapał się na tym, że w myślach powtarza słowa kolędy: „Cicha
noc, święta noc...” Tak niedawno ją śpiewali... Teraz ta kobieta leży przed nim
w śniegu, martwa lub może konająca, a tych przeklętych glin jak nie było, tak
nie ma.
— Proszę pani...? Proszę pani, czy pani mnie słyszy?
— kierowca autobusu ukląki przy Dapbne i pochylił się, niemal dotykając twarzą
jej twarzy, żeby wyczuć oddech.
— Żyje — uniósł głowę i spojrzał po pozostałych. — Macie koc? — spytał, nikt
jednak nie zareagował. — Daj mi przynajmniej swój płaszcz — rzucił
niecierpliwie, patrząc na sprawcę wypadku, który wygądał jak sparaliżowany. — Na
litość boską, człowieku, ta kobieta może właśnie umiera! Ściągnij płaszcz...
Mężczyzna, do którego skierowane były te słowa, ocknął się w końcu. Wraz z dwoma
innymi okryli Daphne całą stertą płaszczy.
— Nie próbujcie jej ruszać! — Kierowca autobusu, stary Murzyn, wiedział, co
należy robić w takich sytuacjach. Poprawił okrycia, które przygniatały bezwładną
kobietę, po czym jedno z nich ostrożnie wsunął jej pod twarz, aby uchronić ją
przed odmrożeniami. Chwilę później pojawiło się wreszcie oczekiwane migające
czerwone światło — przybyła karetka miejskiego pogotowia ratunkowego. Dla jej
załogi był tó pracowity wieczór, jak zresztą każda Wigilia. Zaraz za karetką, z
rozdzierającym, wrzaskliwym wyciem syreny, pojawił się samochód policyjny.
Obsługa karetki niezwłocznie ruszyła ku Daphne, w przeą yieństwie do
policjantów, którym najwyraźniej się nie spieszyło. Kierowca furgonetki wyszedł
im naprzeciw. Był już ZIaeznie spokojniejszy, tylko dygotał z zimna, ponieważ
jego Pęszcz wciąż leżał na jezdni. Jedynie Murzyn z autobusu asystował
sanitariuszom, gdy ostrożnie układali Daphne na noszach. Ranna ani razu nie
jęknęła, jakby do jej świadomości nie docierało, że coś ją boli. Kierowca
Strona 3
RAZ W ŻYCIU
RAZ W ŻYCIU
autobusu dostrzegł jednak, że ma liczne zadrapania na twarzy i w kilku miejscach
jest pokaleczona. Ale na śniegu, tam gdzie leżała, nie pozostało zbyt wiele
krwi.
Policjanci wysłuchali zeznania kierowcy furgonetki, po czym oznajmili mu, że nie
zostanie zwolniony, zanim nie podda się badaniu krwi na zawartość alkoholu. Jego
współpasażerowie podnieśli wrzawę wykrzykując, że kierowca był trzeźwy, że wypił
dużo mniej niż wszyscy i że Dapbne wbiegła na jezdnię przy czerwonym świetle,
nawet nie rzuciwszy okiem w lewo czy w prawo.
— Przykro mi, to rutynowe postępowanie — policjant nie wydawał się zbyt przejęty
położeniem kierowcy. Jego twarz nie wyrażała też żadnych uczuć, gdy przenosił
wzrok na Daphne. Jeszcze jedna kobieta, jeszcze jedna ofiara, kolejny wypadek.
Prawie co wieczór oglądał dużo gorsze rzeczy. Napady, pobicia, gwałty,
morderstwa. — Żyje?
— Tak — kierowca karetki zrobił krótki ruch głową.
— Ale ledwo zipie. — Daphne założono właśnie maskę aparatu tlenowego i rozpięto
futro, żeby posłuchać bicia serca. — Jeśli się nie pośpieszymy, będzie po niej.
— Dokąd ją zabieracie? — spytał policjant i zapisał w notesie: „Biala kobieta,
wiek nieokreślony, prawdopodobnie po trzydziestce”.
Kierowca karetki, zatrzaskując za Daphne drzwiczki, od- krzyknął przez ramię:
—Do Lenox Hill. To najbliżej. Wątpię, żeby przetrzymała dłuższą drogę.
— Znowu jakaś niezidentyfikowana? — Oznaczałoby to dodatkowy kłopot, tego
wieczoru bowiem odesłali już do kostnicy dwie bezimienne ofiary zabójstw.
— Nie. Miała torebkę.
— W porządku, pojedziemy za wami. Spiszę wszystko na miejscu.
Kierowca karetki kiwnął tylko głową i zniknął w szoferce, by natychmiast ruszyć
w kierunku Lenox Hill. Natomiast trzęsący się z zimna kierowca furgonetki, który
z trudem usiłował włożyć płaszcz, zwrócił się do policjanta: — Zaaresz„4
mjecie mnie? — znowu był przerażony. W ułamku sekundy Boże Narodzenie
przemieniło się dla niego w koszmar. Nie schodził mu z oczu widok Daphne,
leżącej z twarzą wtuloną w śnieg.
— Nie, chyba że jesteś pijany. W szpitalu zrobią ci badanie krwi. Niech któryś z
twoich znajomych siądzie za kierownicą i jedzie za nami.
Mężczyzna przytaknął i wślizgnął się do auta. Jeden z jego towarzyszy
natychmiast zajął miejsce za kierownicą.
Ludzie jadący w furgonetce pustymi ulicami w ślad za podwójną syreną w stronę
Lenox Hill zachowywali milczenie. Przez całą drogę nikt nie przerwał ponurej
ciszy.
Rozdział drugi
W pokoju zabiegowym panowała gorączkowa krzątanina. Armia ubranych na biało
ludzi poruszała się z precyzją doskonale zgranego baletu. Zespól, złożony z
trzech pielęgniarek i lekarza dyżurnego, przystąpił do akcji natychmiast, jak
tylko sanitariusze z karetki wtoczyli wózek z leżącą na nim Daphne. Równocześnie
wezwano drugiego lekarza, który pełnił właśnie dyżur, oraz internistę. Futro z
norek pofrunęło odrzucone na krzesło, a teraz błyskawicznymi ruchami rozcinano
Daphne sukienkę. Była to szafirowonjebjeska koktajlowa kreacja z aksamitu, którą
pewien czas temu Dapbne kupiła u Giorgia na Beyerly Hills, co naturalnie
przestało mieć jakiekolwiek znaczenie w momencie, gdy pocięta na kawałki suknia
znalazła się na podłodze.
— Pęknięta miednica.., złamane ramię.., rany darte obydwu nóg... — Na jednym
udzie widniało głębokie przecięcie, Z którego tryskała krew. — Tutaj o mały włos
poszłaby tętnica Udowa... — Lekarz pracował szybko. Wstępne podstawowe badania,
puls, oddech. Dapbne była w szoku, miała twarz białą jak śnieg, na który tak
niedawno upadła. W jej wyglądzie było teraz coś nieludzkiego, jakiś przerażający
brak indywidualności, jakby przestała być kimś, a stała się czymś, bez
osobowości, bez imienia. Była po prostu jeszcze jednym ciałem. Jeszcze jednym
przypadkiem, ale przypadkiem poważnym. Cały zespół wiedział, że musi się
śpieszyć i nie może popełnić najdrobniejszego błędu, jeśli pacjentka ma zostać
uratowana. Złamanie ramienia było widoczne, prześwietlenie wykaże, czy nie jest
złamana także noga.
— Urazy głowy? — rzucił pytanie drugi lekarz, nie przerywając podawania dożylnie
jakiegoś specyfiku.
— I to ciężkie — starszy z lekarzy sprawujących dyżur zaświecił Daphne w oczy
specjalną latarką. — Chryste, całkiem jakby ją ktoś zrzucił ze szczytu Empire
State Building.
Strona 4
RAZ W ŻYCIU
Twarz Daphne była zakrwawiona. Przynajmniej w sześciu miejscach koniecznie
należało założyć szwy. Szykowało się również zajęcie dla miejscowego chirurga
plastycznego.
— Będziemy potrzebować Garrisona. Wezwijcie go.
— Co jej się właściwie stało?
— Potrącił ją samochód.
— Potrącił i przejechał?
— Nie, facet się zatrzymał. Policjanci mówią, że do teraz wygiąda tak, jakby
miał dostać ataku serca.
Pielęgniarki w milczeniu obserwowały zabiegi lekarzy. Potem powoli przewiozły
Daphne do sąsiedniego pomieszczenia na prześwietlenie. Pacjentka w dalszym ciągu
leżała w zupełnym bezruchu.
Prześwietlenie wykazało złamanie miednicy i ramienia, w kości udowej było
pęknięcie szerokości włosa, ale urazy czaszki okazały się mniej groźne, niż się
obawiano. Stwierdzono jednak poważny wstrząs mózgu, toteż zalecono stałą
obserwację, spodziewając się konwulsji. Pół godziny później Daphne znalazła się
na stole operac ym. Po opanowaniu krwotoku wewnętrznego lekarze składali jej
kości, zakładali szwy na twarzy, robili co w ludzkiej mocyj by ocalić jej życie.
Biorąc pod uwagę jej drobną budowę i się, z jaką uderzył w ulą samochód, Daphne
miała ogromne szczęście, że nie zginęła na miejscu. Nie znaczyło to, iż
niebezpieczeństwo już minęło. Wciąż znajdowała się w stanie krytycznym, co
zostało uwidocznione w karcie choroby. O czwartej trzydzieści nad ranem
przewieziono ją z sali operacyjnej na oddział intensywnej terapii. Dyżurna
pielęgniarka, rzuciwszy okiem na kartę Daphne, skamieniała ze zdumienia.
— O co chodzi, Watkins? Nie widziałaś dotąd podobnego przypadku? — spytał
cynicznie lekarz. Pielęgniarka odwróciła się i szepnęła wzburzona:
— Czy pan wie, kto to jest?
— Jasne. Kobieta, którą tuż przed północą potrącił samochód na Madison Ayenue.
Złamana miednica, pęknięcie kości udowej...
— Wie pan co, doktorze? Nie zostanie pan naprawdę kimś w tym zawodzie, dopóki
chorzy będą dla pana tylko przypadkami. — Od siedmiu miesięcy obserwowała, jak
wykonuje swoje rzemiosło. Czynił to perfekcyjnie, nie zdradzając przy tym
żadnych ludzkich uczuć. Był świetnym fachowcem, lecz w to, co robił, nie wkładał
serca.
— Dobrze już, dobrze — zmęczony lekarz machnął ręką. Nie najlepiej rozumiał się
z pielęgniarkami, ale zaczynało do niego docierać, że tej tutaj może chodzić o
coś ważnego.
— Więc kim ona jest?
— Nazywa się Daphne Fields — pielęgniarka powiedziała to niemal z nabożną czcią.
— Wspaniale. Wciąż jednak ma te same problemy, jakie miała, zanim poznałem jej
nazwisko.
— Czy pan w ogóle niczego nie czyta?
— Ależ czytam. Podręczniki i czasopisma medyczne
— rzucając tę szybką, niby to ironiczną odpowiedź, nagle się zreflektował.
Daphne Fields? Przecież jego matka znała wszystkie książki tej autorki. Młody,
pewny siebie lekarz zamilkł na moment. Wreszcie mruknął: — Jest bardzo znana,
prawda?
— Jest chyba najbardziej znaną pisarką w kraju.
— Niewiele jej to pomogło dzisiejszej nocy. — W jego wzroku, gdy ponownie
spojrzał na nieruchomą postać w masce tlenowej, pojawił się jednak cień
współczucia. — przykry sposób spędzania świąt.
Długą chwilę stali ieszcze przy lóżku Daphne, po czym wolno udali się w kierunku
pokoju dyżurnych pielęgniarek. Na monitorach kontrolnych wiły się linie,
informujące o stanie każdego z pacjentów leżących na jasno oświetlonym oddziale
intensywnej terapii. Tu dzień nie różnił się od nocy. Wszystko przebiegało w tym
samym jednostajnym rytmie, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zdarzało
się, że ciągle światło, pulsowanie monitorów i szum aparatury podtrzymującej
życie doprowadzały niektórych pacjentów niemal do histerii. Nie było to zaciszne
miejsce, jednakże osoby, które tu trafiały, były zbyt chore, aby cokolwiek
zauważać lub przeciwko czemuś protestować.
— Sprawdziliście w jej papierach, czy jest ktoś, kogo powinniśmy zawiadomić? —
Pielęgniarka chciała wierzyć, że w przypadku tak sławnej osoby jak Daphne Fields
mnóstwo ludzi pragnęłoby teraz być przy niej. Mąż, dzieci, agent, wydawca,
bliscy przyjaciele. Pamiętała jednak, iż w artykułach, jakie czytała na jej
temat, zawsze podkreślano, że Daphne szczególnie zazdrośnie strzeże swej
prywatności, i dlatego prawie nikt nic o niej nie wie.
— Nie miała przy sobie niczego poza prawem jazdy, szminką, paroma wizytówkami i
jakimiś drobnymi.
— Sprawdzę jeszcze raz — pielęgniarka otworzyła dużą, brązową kopertową torebkę,
Strona 5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]