Ranczo - Danielle Steel, Biblioteka, Danielle Stell, E-booki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
1
Danielle Steel
Ranczo
Rozdział pierwszy
W każdym innym supermarkecie kobieta pchająca wózek wzdłuż półek ze słoikami i
artykułami puszkowanymi wyglądałaby nie na miejscu. Miała nienagannie uczesane
brązowe włosy do ramion, piękną cerę, wielkie brązowe oczy, szczupłą figurę,
idealny manicure, a ubrana była w zielony lniany kostium, który wyglądał, jakby
został kupiony w Paryżu. Do tego pantofle na wysokich obcasach, torebka firmy
Chanel, o ton jaśniejsze od kostiumu. Kobieta była wytworna w każdym calu. Nie
wyglądała na stałego bywalca supermarketu, ale czuła się w nim zupełnie
swobodnie. W drodze do domu wstępowała zazwyczaj do Gristede'a na Madison albo
na Siedemdziesiątą Siódmą. Większość sprawunków załatwiała gospodyni, ale Mary
Stuart Walker niekiedy lubiła sama robić zakupy, co było zabawne i trochę
staroświeckie. Lubiła gotować dla Billa wieczorami, kiedy wracał do domu; nigdy
nie mieli kucharki, nawet w czasach, gdy dzieci były młodsze. Mimo swojego
nienagannego wyglądu lubiła zajmować się domem i rodziną, sprawować pieczę nad
ich życiem.
Z okien ich mieszkania u zbiegu ulic Siedemdziesiątej Ósmej i Piątej roztaczał
się wspaniały widok na Central Park. Mieszkali tu piętnaście lat w ciągu swego
dwudziestodwuletniego małżeństwa. Mary Stuart prowadziła dom na wysokim
poziomie. Dzieci podkpiwały sobie z niej czasem, że wszystko musiało w nim być
zawsze w najlepszym gatunku. Patrząc na nią, łatwo było w to uwierzyć. Nie
potrafiła inaczej. Nawet o szóstej po południu, w upalny czerwcowy dzień w Nowym
Jorku, po sześciogodzinnej naradzie, Mary Stuart miała świeżo umalowane usta i
każdy włos na swoim miejscu.
Wybrała dwa małe steki, kilka ziemniaków, świeże szparagi, trochę owoców,
jogurt, wspominając czasy, kiedy jej kosz wypełniały smakołyki dla dzieci.
Udając zwykle, że nie aprobuje produktów zachwalanych w reklamach telewizyjnych,
nie mogła jednak oprzeć się pokusie kupienia na przykład płatków kukurydzianych
o smaku gumy do żucia, co tyle dla dzieci znaczyło! Nie widziała powodu, by nie
zaspokoić dziecięcego kaprysu a potem wmuszała w nie zdrową żywność.
Jak większość nowojorczyków z ich środowiska wiele oczekiwali od swoich dzieci;
stawiali im poprzeczkę bardzo wysoko. Stopnie doskonałe, wyniki w sporcie
znakomite, wysoki poziom moralny. W rezultacie Alyssa i Todd, przystojni,
inteligentni i wybitni pod każdym względem, wyróżniali siew szkole i poza nią i,
wyrośli na ludzi. Gdy byli jeszcze mali, Bili często pół żartem pół serio
napomykał, że spodziewa się po nich doskonałości, że prawdę mówiąc, liczą na to
z matką. Po paru latach Alyssa i Todd kwitowali takie słowa jękiem. Ale tkwiło w
nich niewątpliwie ziarno prawdy i wszyscy o tym wiedzieli. Ojciec chciał im
przez to powiedzieć, że muszą dać z siebie absolutnie wszystko, osiągać możliwie
najlepsze wyniki, a jeżeli nawet nie zawsze im się uda, muszą się nieustannie
starać. Nie było to mało, ale Bili Walker zawsze miał wysokie wymagania, a
młodzież starała się im sprostać. Choć matka wydawała się czasem twarda i
wymagająca, prawdziwym perfekcjonistą był ojciec. W rzeczywistości to Bili
wywierał na nich presję, nie tylko na dzieci, ale i na żonę.
Mary Stuart była idealną żoną przez prawie dwadzieścia dwa lata. Stworzyła mu
idealny dom, dała idealne dzieci i zawsze wyglądała pięknie. Robiła wszystko,
czego od niej oczekiwano, wydawała wspaniałe przyjęcia. W efekcie jej poczynań
ich dom znalazł się na łamach „Architectural Digest", jako wzór domowego
ogniska, do którego miło jest wracać. W ich sposobie życia nie było jednak nic
na pokaz, żadnej ostentacji. Wszystkie trybiki chodziły sprawnie i płynnie. W
tym, co robiła Mary Stuart nie znać było żadnego wysiłku, choć większość osób
podejrzewała, że nie jest to takie proste. Był to jej prezent dla Billa. To za
jej sprawą życie wydawało mu się łatwe. Od wielu lat organizowała imprezy
charytatywne, które przynosiły setki tysięcy dolarów dochodu, zasiadała w
różnych prestiżowych gremiach, pracując niestrudzenie na rzecz dzieci specjalnej
troski. Teraz, w wieku czterdziestu czterech lat, jako matka prawie dorosłych
dzieci, nie tylko organizowała imprezy charytatywne, ale przez ostatnie trzy
lata pracowała jako wolontariuszka w szpitalu w Harlemie.
2
Zasiadała w radach Metropolitan Museum of Art i Lincoln Center, co roku pomagała
organizować zbiórki pieniężne, ponieważ wszyscy zabiegali o jej pomoc.
Prowadziła bardzo aktywne życie, zwłaszcza teraz, kiedy dzieci dorosły, a mąż
pracował do późna w biurze. Z zawodu adwokat, był jednym z partnerów
międzynarodowej firmy prawniczej na Wall Street i prowadził większość spraw
związanych z Niemcami i Wielką Brytanią. Społeczna działalność żony bardzo mu
pomogła ugruntować reputację w środowisku. Prowadzili ożywione życie
towarzyskie, choć ostatni rok był pod tym względem inny. Bili spędził go
częściowo za granicą, zwłaszcza ostatnie kilka miesięcy, kiedy przygotowywał
rozprawę w Londynie. Mary Stuart bardziej niż kiedykolwiek pochłaniała praca
społeczna
Alyssa kończyła drugi rok studiów na Sorbonie, tak więc matka miała więcej czasu
dla siebie. Nadrobiła mnóstwo zaległości. Podjęła się dodatkowej pracy
społecznej, dużo czytała, a w weekendy pracowała ochotniczo w szpitalu. Czasem w
niedzielę zostawała z książką w łóżku, albo czytała od deski do deski „New
York Timesa". Prowadziła aktywne, wypełnione pracą życie i patrząc na nią, nikt
by nie pomyślał, że czegoś jej w tym życiu brak. Wyglądała na młodszą o pięć,
sześć lat niż była w rzeczywistości. Ostatnio sporo schudła, co powinno ją
postarzyć, ale jakoś nie postarzyło. Przeciwnie, wyglądała nawet bardziej
młodzieńczo. Promieniowała z niej jakaś łagodność, jednająca jej sympatię
dzieci, z którymi miała na co dzień do czynienia. Była to prawdziwa dobroć,
która pochodziła z serca, sprawiała, że zapominało się, z jakiego świata jest
Mary Stuart. Liczyło się tylko jej współczucie, jakby rzeczywiście rozumiała
wielki ból i zaznała prawdziwego smutku, choć nie można się było w niej
dopatrzyć śladu przygnębienia. Jej życie wydawało się takie doskonałe. Jej
dzieci zawsze należały do grupy tych najmądrzejszych, bardzo bystrych i pięknych
- najbardziej udanych. Mąż odnosił sukcesy nie tylko finansowe, ciesząc się
szacunkiem i prestiżem, które zdobył wygrywając najtrudniejsze sprawy w
sądownictwie międzynarodowym.
Mary Stuart miała więc wszystko, czego ludzie zwykle pragną, a jednak patrząc na
nią wyczuwało się w niej jakiś smutek, a może samotność? Czy ktoś z wyglądem i
pozycją Mary Stuart, z taką rodziną i tylu sukcesami może czuć się samotny?
Wydawało się to dziwne, mało prawdopodobne i kazało wątpić we własną intuicję i
zdolność oceny. Nie było powodu, by podejrzewać, że Mary Stuart Walker może czuć
się nie do końca szczęśliwa, a jednak przyjrzawszy się jej uważnie, człowiek po
prostu wiedział, że tak jest. Pod powłoką elegancji i spokoju kryło się coś
tragicznego.
- Co słychać, pani Walker? - Mężczyzna przy kasie uśmiechnął się serdecznie.
Lubił ją. Była taka piękna i zawsze grzeczna. Pytała o jego rodzinę, o żonę, o
matkę, zanim ta ostatnia umarła. Kiedyś przychodziła tu z dziećmi, ale odkąd
odeszły z domu, pojawiała się zawsze sama i gawędziła z nim chwilę. Trudno było
jej nie lubić.
- Wszystko w porządku, Charlie, dziękuję. - Uśmiechnęła się, co sprawiło, że
wydawała się jeszcze młodsza. Niewiele się zmieniła od dziewczęcych czasów, a
kiedy przychodziła ubrana w dżinsy, czasem trudno ją było odróżnić od córki.
- Gorąco dzisiaj, prawda? - powiedziała, ale nie było po niej znać upału. Zimą
wydawała się elegancka mimo trzaskającego mrozu, grubych palt, zaśnieżonych
botków i szalików. A latem, kiedy wszyscy sprawiali wrażenie na pół ugotowanych,
ona wyglądała świeżo jakby dopiero co wyskoczyła z chłodnej wody. Należała do
wybrańców. Wydawało się, że wszystko szło jej zawsze gładko, jakby nigdy nie
traciła panowania nad sobą i nad sytuacją. Nieraz widywał, jak śmiała się razem
z dziećmi. Syn był dobrym chłopcem -jak zresztą oni wszyscy. Charlie uważał, że
tylko pan Walker jest trochę sztywny, ale nie jemu oceniać, co dla kogo dobre.
Byli miłą rodziną. Jej mąż wrócił widocznie z zagranicy, skoro kupiła dwa steki.
- Jutro ma być podobno jeszcze większy upał - powiedział pakując zakupy.
Zauważył jak zerka na „Enąuirera" i ściąga z niezadowoleniem brwi. Na okładce
widniało zdjęcie Tani Thomas, wielkiej gwiazdy piosenki. TANIA ROZWODZI
SIĘ PO RAZ KOLEJNY. ROMANS Z TRENEREM NISZCZY JEJ MAŁŻEŃSTWO, głosił nagłówek.
Znalazło się tam także zdjęcie z muskularnym trenerem w podkoszulku, i drugie,
ukazujące jej obecnego męża, jak zasłaniając twarz, wchodzi do nocnego klubu.
Charlie zerknął na tytuły i wzruszył ramionami.
3
- Takie jest Hollywood, wszyscy sypiają ze wszystkimi. Dziwne, że chce się im w
ogóle żenić. - On sam był żonaty z jedną kobietą od trzydziestu dziewięciu lat i
traktował hollywoodzkie ekstrawagancje jak opowieści z innej planety.
- Niech pan nie wierzy w te wszystkie, bzdury, jakie tam wypisują - powiedziała
Mary Stuart surowo, a on spojrzał na nią z uśmiechem. Jej brązowe oczy wydawały
się zgaszone.
- Pani jest za dobra, pani Walker. To nie są tacy ludzie jak my, proszę mi
wierzyć.
Widywał ludzi ze świata filmu przychodzących regularnie, przez lata, co rusz z
kimś innym. Krzykliwa hałastra. Należeli do zupełnie innego gatunku niż Mary
Stuart Walker. Mógłby się założyć, że ona w ogóle nie wie, o czym on mówi.
- Niech pan nie wierzy w to, co piszą brukowce, Charlie - powtórzyła z niezwykłą
u niej stanowczością, po czym wzięła torbę z zakupami i powiedziała, „do jutra".
Do domu miała zaledwie pięć minut spacerkiem. Choć było już po szóstej, upał nie
zelżał ani trochę. Pomyślała, że Bili wróci jak zwykle o siódmej, więc
przygotuje mu kolację na siódmą trzydzieści albo ósmą, jak będzie chciał. Po
przyjściu do domu wstawi ziemniaki do piekarnika i weźmie prysznic. Choć
sprawiała wrażenie świeżej i wypoczętej, była zgrzana i zmęczona po całodniowej
konferencji. Muzeum planowało wydać we wrześniu wielki bal na cele dobroczynne,
a ją poproszono o zorganizowanie imprezy. Odmówiła, zgadzając się tylko na rolę
doradcy. Nie była w nastroju do organizowania balu, poza tym wolała pracę z
upośledzonymi dziećmi w szpitalu.
Portier wziął od niej torbę z zakupami i przekazał windziarzowi. Podziękowała i
wjechała w milczeniu do mieszkania zajmującego całe piętro. Budynek był stary,
solidny i bardzo piękny, jeden z jej ulubionych na Piątej Alei. Widok z okien
mieszkania zapierał dech, zwłaszcza zimą, kiedy Central Park pokrywał śnieżny
dywan, a nagie konary drzew odcinały się od nieba. W lecie też było tu pięknie,
tak bogato i zielono. Z czternastego piętra wszystko wydawało się spokojne i
uciszone. Nie dobiegał uliczny hałas, nie dostrzegało się brudu, nie wyczuwało
zagrożenia. Wszystko było świeże, wiosna buchnęła w końcu pełnią barw po
wyjątkowo długiej i posępnej zimie.
Mary Stuart podziękowała windziarzowi, który pomógł jej wnieść zakupy, zamknęła
za nim drzwi i przeszła do dużej jasnej kuchni. Lubiła pracować w przestronnych,
funkcjonalnych pomieszczeniach. Gdyby pominąć trzy francuskie sztychy, zdobiące
ściany, kuchnia przypominałaby laboratorium - białe ściany, biała podłoga,
długie połacie blatów z białego granitu. Kuchnia znalazła się przed pięcioma
laty w „Architectural Digest", wraz ze zdjęciem Mary Stuart, siedzącej na
kuchennym stołku w białych dżinsach i białym swetrze z angory. Mimo doskonałych
posiłków, jakie zazwyczaj przygotowywała, trudno było uwierzyć, że ktoś tu
naprawdę gotuje.
Gospodyni przychodziła teraz tylko w ciągu dnia, toteż w domu panowała kompletna
cisza, kiedy Mary Stuart wykładała zakupy, włączała piekarnik i stojąc przy
oknie spoglądała na park. Widziała plac zabaw i przypominała sobie niezliczone
godziny, jakie tam spędziła, marznąc w zimie, kiedy dzieci były małe, popychając
je na huśtawce, patrząc, jak bawią się z rówieśnikami. Gdzie się podziały te
lata... Zaledwie wczoraj dzieci były w domu, co wieczór siadali wszyscy razem do
stołu i mówili naraz o swoich sprawach, planach i kłopotach. W tej chwili nawet
kłótnia Alyssy i Todda przyniosłaby jej ulgę. Wszystko było lepsze od tej ciszy.
Na szczęście Alyssa wróci jesienią na ostatni rok do Yale, po roku spędzonym w
Paryżu i znów będzie od czasu do czasu wpadała do domu na weekend.
Mary Stuart przeszła z kuchni do małego gabinetu, gdzie czasem pracowała.
Wcisnęła guzik automatycznej sekretarki i niemal natychmiast usłyszała głos
Alyssy. Uśmiechnęła się.
„Cześć, mamo... Szkoda, że cię nie ma. Chciałam tylko powiedzieć „cześć",
zapytać, co u ciebie. Tutaj jest już dziesiąta, wychodzę ze znajomymi na drinka.
Wrócę późno, więc nie dzwoń. Odezwę się w weekend. Do zobaczenia za parę
tygodni... Cześć. - A potem, jakby sobie coś jeszcze przypomniała: Kocham cię".
W aparacie stuknęło, kiedy odłożyła słuchawkę. Sekretarka zarejestrowała czas
nagrania i Mary Stuart rozczarowana, zerknęła na zegarek. W Nowym Jorku była
czwarta, kiedy Alyssa zadzwoniła. Dwie i pół godziny temu. Mary Stuart cieszyła
się na spotkanie z córką w Paryżu. Miały później pojechać na wakacje na południe
4
Francji i do Włoch. Zaplanowała je tylko na dwa tygodnie, choć wiedziała, że
Alyssa chce wrócić do domu dopiero na parę dni przed rozpoczęciem roku
akademickiego. Dziewczyna chciała zostać we Francji jak długo to możliwe, i już
teraz zapowiedziała, że po dyplomie wyjedzie do Paryża na stałe. Mary Stuart
wolała teraz o tym nie myśleć. Już przez ten jeden rok bez niej czuła się bardzo
osamotniona.
„Mary Stuart... - ten głos należał do męża. - Nie wrócę dzisiaj na kolację. Do
siódmej mam zebranie, a dopiero przed chwilą dowiedziałem się, że czeka mnie
jeszcze kolacja z klientami. Będę w domu o jedenastej, dwunastej. Przepraszam".
Stuk słuchawki i koniec. Sucha informacja. Najprawdopodobniej klienci już na
niego czekali. Bili nie znosił automatycznych sekretarek. Twierdził, że nie jest
w stanie do nich mówić i nigdy nie nagrałby na taśmie osobistej wiadomości.
Czasem dokuczała mu z tego powodu. Kiedyś dokuczała mu z wielu powodów, ale nie
ostatnio. To był dla nich ciężki rok. Tyle się zmieniło.. .Tyle przerażających
nowości i rozczarowań.. .Tyle bólu. A jednak na zewnątrz sprawiali wrażenie,
jakby wszystko szło normalnym trybem. Czasem zastanawiała się, jak to jest
możliwe. Okazuje się, że człowiek może mieć serce rozłupane na drobne kawałki,
ale parzy kawę, robi zakupy, ścieli łóżka i uczestniczy w konferencjach. Wstaje,
bierze prysznic, ubiera się, kładzie do łóżka, choć coś w nim umarło. Nieraz
zastanawiała się, ilu ludzi spotkał podobny cios. Fascynowało ją to niemal
chorobliwie. Teraz już wiedziała, jak to jest. Żyje się dalej. Serce wciąż bije
i nie pozwala ci umrzeć. Chodzisz, mówisz, oddychasz, ale w środku jesteś pusty
i obolały. Z rezygnacją znów nacisnęła guzik.
„Cześć! - odezwał się kolejny głos. - Tu Tony Jones. Pani komputer jest gotowy.
Można go odebrać w każdej chwili. Dziękuję".
Teraz następowały dwie wiadomości o zebraniach rady, przesuniętych na inny
termin, pytanie o bal w muzeum i o komitet organizacyjny. Był też telefon od
szefa wolontariuszy z ochronki w Harlemie. Zrobiła parę notatek i przypomniała
sobie, że musi wyłączyć piekarnik. Bili nie wróci na kolację. Znowu. Ostatnio
często mu się to zdarzało. Za ciężko pracował. To był jego sposób na przetrwanie
Ona stosowała go również, pozwalając wciągnąć się w kołowrót komitetowych
zebrań.
Wyłączyła piekarnik i postanowiła, że zamiast steku zrobi sobie jajka, ale
jeszcze nie teraz. Poszła do sypialni. Kremowe ściany, biała sztukateria,
zabytkowy, ręcznie tkany dywan, który kupiła kiedyś w Anglii, stare sztychy i
akwarele, piękny marmurowy kominek, a na gzymsie zdjęcia dzieci, oprawione w
srebrne ramki. Po obu stronach kominka stały wygodne fotele. Lubili z Billem
siadać przy kominku i czytać wieczorami albo w weekendy. Przez ostatni rok
spędzali je zwykle w domu. Zeszłego lata sprzedali dom w Connecticut. Teraz,
kiedy nie było dzieci a Bili nieustannie pracował, przestali tam jeździć.
- Moje życie zatacza ostatnio coraz węższe kręgi - zwierzyła się znajomej. -
Teraz, kiedy dzieci nie ma, a Bili tyle podróżuje, nawet nasze mieszkanie wydaje
mi się zbyt duże.
Ale nie potrafiłaby go sprzedać. Tutaj wychowały się dzieci.
Kiedy szła do łazienki, jej wzrok powędrował bezwiednie w stronę gzymsu. Widok
zdjęć dzieci z czasów, gdy miały cztery, pięć, dziesięć i piętnaście lat zawsze
działał na nią uspokajająco. Pies, którego mieli gdy dzieci były małe, wielki
przyjacielski labrador, imieniem Mousse. Lubiła po prostu patrzeć na zdjęcia i
wspominać. To było tak, jakby przenosiła się w inny wymiar. Często marzyła, że
powraca w czasy dzieciństwa, w świat ich nieskomplikowanych spraw. Jasna, różowa
twarzyczka syna... Niemal słyszała, jak ją woła, goni za psem albo wpada nagle
do basenu, jak się zdarzyło, kiedy miał trzy latka, a ona skoczyła za nim w
ubraniu, ratując mu życie. Zawsze mogli na nią liczyć. Rodzinne zdjęcie,
zrobione trzy lata temu na święta. Śmieją się, objęci. Wygłupiali się, podczas
gdy wyczerpany fotograf błagał, żeby choć przez chwilę postarali się zachować
powagę.
Todd uparł się, żeby śpiewać nieprzyzwoite piosenki, a Alyssa chichotała
histerycznie. Nawet ona i Bili nie mogli się powstrzymać od śmiechu. Jak dobrze
było powygłupiać się. Dlatego głos Alyssy na automatycznej sekretarce był taki
upragniony. A potem, jak zwykle Mary Stuart odwróciła się od fotografii drobnych
twarzyczek, których widok powodował radość i zarazem torturę, łamał serce i
5
przynosił ukojenie. Ze ściśniętym gardłem poszła do łazienki, żeby obmyć twarz i
spojrzała surowo w lustro.
- Przestań! - Skarciła się ostro. Wiedziała, że nie powinna rozczulać się nad
sobą. Nie mogła już sobie pozwolić na ten luksus. Musiała brnąć naprzód, nic
innego jej nie pozostało. Ale poruszała się w nieznanym krajobrazie, który jej
się wcale nie podobał. Był posępny i bezludny, a czasem wręcz nieznośnie smutny.
Wydawało jej się, że przybyła sama do tej okrutnej krainy, choć wiedziała, że
Bili jest tam także, zagubiony na pustyni, we własnym piekle. Szukała go tam
niemal od roku, ale jak dotąd bezskutecznie.
Przypomniała sobie o kolacji, ale doszła do wniosku, że nie jest głodna.
Przebrała się w dżinsy i różowy Tishirt, wróciła do gabinetu i przejrzała kilka
dokumentów. Na dworze było jeszcze jasno. Postanowiła zadzwonić do Billa i
powiedzieć mu, że odebrała wiadomość. Ostatnio niewiele ze sobą rozmawiali,
chyba że o jego pracy albo jej zebraniach, ale dzwoniła do niego tak, czy
inaczej. To było lepsze od całkowitej rezygnacji. Niezależnie od tego, jak
bardzo czuli się zagubieni przez ostatni rok, Mary Stuart nie chciała jeszcze
rezygnować. Wiedziała, że pewnie nigdy nie będzie na to gotowa. Nie poddawała
się łatwo, nie leżało to w jej naturze. Byli sobie coś winni po tych wszystkich
latach. Nie ucieka się jak szczury z tonącego okrętu. W pojęciu Mary Stuart szło
się razem na dno, jeżeli nie było innego wyjścia.
Wykręciła numer kancelarii męża, przez dłuższą chwilę wsłuchiwała się w sygnał,
aż w końcu odezwała się sekretarka:
- Pan Walker jest teraz zajęty. Zebranie jeszcze trwa. Przekażę mu, że pani
dzwoniła.
- Dziękuję - powiedziała Mary Stuart cicho i odwiesiła słuchawkę. Obróciła się
wolno na krześle, żeby ponownie wyjrzeć na park. Mogłaby dojrzeć pary
przechadzające się alejkami w ciepły, czerwcowy wieczór, ale nie chciała. Nie
miała im teraz nic do powiedzenia, niczego też nie mogłaby się od nich nauczyć.
Widok zakochanych przynosił jej tylko ból, wspomnienie tego, co łączyło ją kiedy
ś z Billem. Być może to jeszcze kiedyś powróci. Wolała nie myśleć, co będzie,
jeżeli jednak tak się nie stanie. To było nie do pomyślenia. Przywołała się do
porządku i skupiła uwagę na papierach. Pracowała przez godzinę, robiąc notatki
dla zespołu, z którym spotkała się dzisiaj i kiedy znów zerknęła w okno,
zmierzchało, a aksamitny mrok zdawał sieją spowijać. W mieszkaniu było tak
cicho, tak pusto, że zapragnęła krzyknąć, kogoś zawołać. Zamknęła oczy i wsparła
głowę o oparcie fotela. I wtedy, jakby Bóg wysłuchał jej żalów, choć osobiście w
to wątpiła, zadzwonił telefon.
- Halo? - Jej zdziwiony głos zabrzmiał młodzieńczo. Oderwana od swoich myśli, w
półmroku pokoju, z rozwichrzonymi włosami wyglądała niezwykle pięknie.
- Mary Stuart? - Miękki, przeciągły głos wywołał uśmiech na twarzy Mary Stuart.
Znała go od dwudziestu sześciu lat, a nie słyszała od miesięcy. Jego
właścicielka zjawiała się w życiu Mary Stuart zawsze wtedy, gdy była potrzebna.
Łączyła je silna więź starej przyjaźni. - To ty? Wydawało mi się, że to
Alyssa... -W kobiecym, zmysłowym głosie nadal pobrzmiewał lekki teksański
akcent.
-Nie, to ja. Alyssa jest jeszcze w Paryżu. - Mary Stuart westchnęła z ulgą,
czując, jak silna ręka wyciąga ją na brzeg. Zawsze mogły na siebie liczyć. Mary
Stuart przypomniała sobie widzianą w sklepie gazetę.
- U ciebie wszystko w porządku? Czytałam dzisiaj o tobie... - Zmarszczyła czoło
na myśl o nagłówkach.
- Miłe, prawda? Zwłaszcza, że mój obecny trener jest kobietą. Faceta z okładki
„Enąuirera" wylałam w zeszłym roku. Zadzwonił dzisiaj, grożąc procesem ponieważ
jego żona przeczytała gazetę i wpadła we wściekłość. Mało jeszcze wie na temat
brukowców.
Tania poznała ich metody, a była to trudna lekcja. - Poza tym czuję się dobrze.
W miarę. - Miała niski, miękki głos, który działał na większość mężczyzn. Mary
Stuart uśmiechnęła się mimo woli, dla niej był jak świeży powiew w zatęchłym
pokoju. Podobnie czuła się przy ich pierwszym spotkaniu przed laty, kiedy
rozpoczynały razem studia w Berkeley. Pamięta te zwariowane czasy; były wtedy
takie młode. Cała czwórka: Mary Stuart, Tania, Eleonor i Zoe. Przez pierwsze dwa
lata mieszkały razem w akademiku, a potem wynajęły dom na Euclid.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]