Rakietowe szlaki 1,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rakietowe Szlaki
Opowiadania Fantastyczno-Naukowe
Słowo Wiążące Julian Stawiński
Pl - 1958
Mózg ludzki buduje coraz wspanialsze maszyny. Ale czy to znaczy, że sam jest coraz
bardziej genialny? A może właśnie na odwrót, mając do dyspozycji mózgi elektronowe człowiek
spocznie na laurach i umysł mu zardzewieje? Obawy takie wyraża biometria, nauka, która -
mówiąc z uproszczeniem - z pomocą statystyk bada, w jakim kierunku zmienia się wszystko, co żyje.
Ale nie bądźmy przedwcześnie zarozumiali. Jeśli nawet - co nie jest pewne - nasze dalekie
potomstwo będzie od nas głupsze, to nie znaczy, że my tym samym jesteśmy od niego lepsi.
Wyobraźmy sobie, że jakimś szczególnym trafem dostanie się w nasze ręce wspaniały i
dobroczynny wynalazek przyszłości. Czy na pewno zrobimy z niego najodpowiedniejszy użytek?
Znając egoizm, chciwość i inne brzydkie cechy, wciąż tkwiące w człowieku, można mieć
wątpliwości.
C. M. KORNBLUTH - Czarna walizeczka
Stary doktor Full kuśtykał aleją i czul zimę we wszystkich kościach. Wybrał tym razem
zaułek i drzwi kuchenne zamiast normalnego chodnika i frontowych drzwi, a 1o z powodu
brunatnej papierowej torby, którą dźwigał pod pachą. Wiedział bardzo dobrze, iż nikt nie zwróci
uwagi, jeśli przyniesie sobie do pokoju butelkę taniego wina. Ani żadna z sąsiadek,
szorstkowłosych i płaskogębych, ani ich mężowie o dziurawych zębach i kwaśnym oddechu.
Wszyscy oni przecież zapijali się winem lub na odmianę wódką. Lecz w przeciwieństwie do nich
doktor Full się wstydził. Kuśtykał więc ciemnym i brudnym zaułkiem, gdy wydarzyła się
niespodziewana katastrofa. Jeden z sąsiedzkich kundli - znany mu dobrze i znienawidzony, mały,
czarny i chudy, wiecznie szczerzący kły i wiecznie warczący - wyskoczył nagle przez dziurę w
parkanie i rzucił się do nóg lekarza. Dr Full odskoczył, a potem zamachnął się nogą mając zamiar
poczęstować obmierzła bestię solidnym kopniakiem. Ale zesztywniałe mięśnie odmówiły
posłuszeństwa. Potknął się o kawałek cegły wystającej z ziemi i usiadł gwałtownie, rzucając jakieś
przekleństwo. Przekleństwo jednak zamarło mu na ustach, gdy doszedł go zapach rozlanego wina i
zrozumiał, że torba wypadła mu spod pachy. Czarny pies dalej ujadał, biegając wkoło i ostrożnie
trzymając się w odległości paru stóp. Ale doktor nie zwracał nań teraz uwagi.
Siedząc na środku zaśmieconego zaułka dr Full rozwinął sztywnymi palcami rozmokłą
teraz brunatną torbę. Zapadł już wczesny jesienny zmierzch i trudno było zobaczyć, ile zostało.
Wydobył najpierw z torby odbitą szyjkę butli, potem kawałki szkła, a wreszcie dół butelki.
Stwierdził, że ocalała co najmniej połowa, ale był zbyt zajęty, by dać ujście swojej radości. Miał
przed sobą problem do rozwiązania, więc uczucia mogły zaczekać na stosowniejszą porę.
Pies przybliżył się i szczekał coraz wrzaskliwiej. Doktor postawił dół butelki na ziemi i
cisnął w psa odłamkami szkła. Jeden kawałek trafił, pies odskoczył skowycząc i uciekł przez swoją
dziurę w płocie. Wtedy dr Full przyłożył do ust dół butelki o brzegach ostrych jak brzytwa i zaczął
pić jakby z jakiejś czary olbrzyma. Dwa razy ją odstawiał, by dać wypocząć rękom, ale w ciągu
minuty wypił całą zawartość.
Chciał teraz wstać i pójść dalej uliczką do siebie. Naszło go jednak uczucie takiej błogości,
że zmienił zamiar. Doznawał niewymownej rozkoszy siedząc na stwardniałym od mrozu błocie,
które teraz wydawało się miękką poduszką. Fala ciepła opływała mu całe ciało i czuł, jak zamróz
wyparowuje mu z kości.
Trzyletnia dziewczynka w długim zimowym płaszczu przecisnęła się przez tę samą dziurę
w parkanie, z której wyskoczył poprzednio czarny pies. Z powagą przydreptała aż do doktora i
zaczęła mu się przyglądać trzymając brudny paluszek w buzi. Szczęśliwość doktora Fulla doszła
teraz do szczytu: miał obecnie słuchaczkę.
- Ach, moja droga - wybełkotał. - Śmieszny zarzut! “Jeśli to nazywacie dowodem -
powiedziałem im wtedy - to lepiej wróćcie do swoich spraw. Byłem tu, kiedy jeszcze nie było
Okręgowego Zrzeszenia Lekarzy. A inspektor koncesji nigdy niczego mi nie udowodnił. Więc -
powiedziałem - panowie, jaki w tym wszystkim sens? Odwołuję się do was, jako do kolegów w
tym pięknym zawodzie...”
Dziewczynka znudzona przemową odeszła zabierając ze sobą jeden z rozrzuconych
kawałków szkła. Dr Full natychmiast o niej zapomniał i ciągnął sam do siebie: - Przecież nie mogli
mi nic udowodnić. Człowiek ma chyba jakieś tam prawa? - Kołował w myśli wciąż wokół jednej
sprawy, co do której miał bardzo stanowcze zdanie, lecz która, z drugiej strony, nie budziła też
wątpliwości w komisji etyki zawodowej Okręgowego Zrzeszenia Lekarzy. Tymczasem zamróz
powracał w kości doktora, a nie miał już ani pieniędzy, ani więcej wina.
Zaczął w siebie wmawiać, że w straszliwym nieładzie jego pokoju musiała się gdzieś
zapodziać cała butelka whisky. Była to stara i okrutna sztuczka, którą odgrywał zawsze przed sobą,
kiedy chciał skłonić samego siebie do wstania i powrotu do domu. Mógł przecież zamarznąć na
śmierć w tej uliczce. W pokoju będą go gryzły pluskwy, będzie kaszlał pod wpływem cuchnących
wyziewów zlewu; ale nie będzie marzł, nie będzie opłakiwał setek butelek wina, które jeszcze go w
życiu czekają, tysięcy godzin płomiennego zadowolenia, które jeszcze może odczuwać.
Zastanawiał się nad butelką whisky - gdzie też mogła być? Może pod zwałem zatęchłych
czasopism lekarskich? Nie; szukał już tam dwa razy. Może pod zlewem, gdzieś z tyłu, za
pordzewiałą rurą? Tak, wmawiał w siebie z rosnącym podnieceniem, tak, to zupełnie możliwe!
Ostatnio pamięć mnie trochę zawodzi, tłumaczył sobie życzliwie. To bardzo prawdopodobne, że
kupiłem butelkę whisky i schowałem za rurą pod zlewem na taką chwilę jak ta.
Ciemnobrunatna butelka, szelest banderoli odrywanej z szyjki, mlaśnięcie wyciągniętego
korka, potem cudowne uczucie, gdy płyn haustami przepływa przez gardło, fala ciepła, a wreszcie
ciemne, tępe, rozkoszne zapomnienie pijaństwa - wszystko to stawało się rzeczywistością.
Możliwe, że kupił! Oczywiście, możliwe! - powtarzał sobie w kółko. Błogie przekonanie utrwalało
się w mózgu - możliwe, oczywiście, możliwe! - i przykląkł na jedno kolano. W tej samej chwili
usłyszał za sobą pisk i odwrócił głowę nie zmieniając swej dziwnej pozycji. Piszczała mała
dziewczynka, która bawiąc się znalezionym kawałkiem szkła, zacięła się mocno w rękę. Dr Full
widział, jak strumyk czerwonej krwi spływał jej na płaszcz i ściekał pod nogi tworząc małą kałużę.
Skłonny już był nawet wyrzec się dla dziecka obrazu brunatnej butelki. Ale nie na długo.
Wiedział już na pewno, że stoi ukryta głęboko pod zlewem, za pordzewiałą rurą; tam właśnie,
gdzie ją schował. Łyknie tylko raz, po czym z całą gotowością wróci, by pomóc dziecku. Dr Full
przykląkł na drugie kolano, potem stanął na nogach i zataczając się pobiegł uliczką do swojego
pokoju. Tam, pełen optymizmu, zaczął szukać butelki, której nie było. Optymizm przeszedł w
niepokój, a potem w zaciekły szał. Rozrzucał naczynia, sprzęty i książki, aż znużony próżnym
poszukiwaniem butelki zaczął bić obrzmiałymi pięściami o ścianę, aż otworzyły się stare blizny i
gęsta, starcza krew zafarbowała mu ręce. Wtedy usiadł w kącie na ziemi, począł rozczulać się nad
sobą i stopniowo zanurzył się w odmęt koszmarów, które przynosił mu sen.
Po okłamywaniu się przez dwadzieścia pokoleń, po długim ciągu zapewnień, że “będziemy
się martwić, gdy nadejdzie pora”, rodzaj ludzki wszedł w ślepy zaułek! Tylko biometrycy
wykazywali z uporem i nieodpartą logiką, że odsetek ludzi o umysłowości niżej przeciętnej
wzrasta, o umysłowości przeciętnej zaś i ponad przeciętną - maleje, przy czym proces ten odbywa
się w postępie geometrycznym. Każdy fakt podniesiony w sporze okazywał się argumentem na
rzecz biometryków i prowadził nieodparcie do wniosku, że rodzaj ludzki musi zabrnąć niebawem
w idiotyczne wprost błędne koło. Ale jeśli ktoś sądzi, że ostrzeżenia te miały jakikolwiek wpływ na
praktyki rozmnażania, ten nie zna, doprawdy, rodzaju ludzkiego.
Jako czynnik maskujący skutki tego procesu działało, rzecz jasna, inne zjawisko, związane
nieodłącznie z postępem technicznym: akumulacja technologicznych doświadczeń i przyrządów.
Kretyn wprawiony w używanie arytmometru wydawał się bieglejszym rachmistrzem niż
średniowieczny matematyk, nawykły rachować na palcach. Kretyn wdrożony w niesłychanie prostą
obsługę tego, co w wieku XXI było odpowiednikiem linotypu, zdawał się lepszym zecerem niż
drukarz z epoki Odrodzenia posługujący się garścią ręcznie składanych czcionek. To samo działo
się w dziedzinie medycyny.
Był to nader zawiły splot wielu czynników. Ponadprzeciętni doskonalili wynalazki szybciej,
niż subnormalni obniżali ich jakość. Ilość jednak udoskonaleń była coraz mniejsza, gdyż malała
liczba ponadnormalnych. Fetysz wyższego wykształcenia doczekał się w pokoleniu dwudziestym
niesamowitych szczątkowych form. Istniały całe uczelnie, gdzie żaden ze studentów nie umiał
przeczytać wyrazu trzy sylabowego; “uniwersytety”, gdzie z tradycyjną pompą nadawano tytuły
“magistrów stenografii”, “doktorów filozofii kartotek” i “kandydatów teczkowania archiwalnego”.
Topniejąca garść ponadnormalnych uciekała się do takich sposobów dla zachowania choćby
pozorów ładu społecznego.
Ale pewnego dnia i to musiało się skończyć. Ponadnormalni musieli w końcu przekroczyć
kiedyś most prowadzący w niebyt. Byli już na wiadukcie i kres bezlitośnie nadchodził. Duchy
dwudziestu pokoleń biometryków chichotały złośliwie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]