Rasputin Walentin - POŻAR, Walentin Rasputin - Pożar
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->WALENTIN RASPUTINprzełożyłHENRYK CHŁYSTOWSKI1Już wcześniej Iwan Pietrowicz czuł, że jego siły są na wyczerpaniu, ale nigdy jeszcze ażtak: przyszła kryska i tyle. Wprowadził ciężarówkę do garażu, wyszedł przez pustą portiernięma ulicę i po raz pierwszy droga z garażu do domu, na którą przez dwadzieścia lat niezwracał uwagi, jak nie zwraca się uwagi na własny oddech, kiedy się jest zdrowym — po razpierwszy ten niewielki dystans objawił mu się w całej swej dokuczliwej rozciągłości, gdziekażdy metr wymagał kroku, a każdy krok wysiłku. Nie, nie niosły go już nogi, nawet dodomu nie niosły.Także nadchodzący tydzień, ostatni tydzień w pracy, wydał mu się teraz nieskończeniedługi — dłuższy niż całe życie. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak, kosztem jakich wysiłkówbędzie mógł go przeżyć, a już zupełnie nie poddawało się ani wyobraźni, ani myśli to życie,jakie miało po nim nastąpić. Było w nim coś obcego, niedozwolonego — zasłużonegoizarazem niepotrzebnego, a w owych gorzkich minutach wydawało się ono równie małorealne i wyraźne, jak sama śmierć.I cóż go tak znużyło? Nie przepracował się dzisiaj, obeszło się nawet bez nerwów ikrzyku. Po prostu odsłonił się kres, a za nim pustka. Jeszcze wczoraj coś pozostawało wzapasie, dziś się to skończyło. Jak jutro wstawać, jak zapuszczać silnik i wyjeżdżać — niewiadomo. Ale nawet w jutrzejszy dzień trudno było uwierzyć i czuł jakieś niedobrezadowolenie z tego, że brak mu owej wiary: gdyby tak pogrążyć się w nieprzespaną, bez-kresną noc, odpocząć, a potem ocknąć się jako ktoś całkiem inny i jeszcze jako ktoś innywstać... Zbudzić się jako ozdrowieniec w innym święcie. Dobrze by było.Wieczór był wilgotny, łagodny... Jak roztajało za dnia, tak nie ścisnęło i jakby niezamierzało ścisnąć. Mokry śnieg nawet na twardej drodze ustępował pod nogami i zostawaływ nim głębokie ślady; bez przerwy bulgotały spływając po pochyłości strumyczki. Wzgęstniałym czystym granatem, aksamitnym zmierzchu wszystko wokół w ówprzedwiosenny czas wydawało się zatopione, pływające bezładnie w mokrości, i tylkoAngara, gdzie śnieg był bielszy i czystszy, przypominała z daleka suchy brzeg.Iwan Pietrowicz dobrnął w końcu do domu, nie pamiętając, czy zatrzymywał się podrodze i rozmawiał z kimś, czy nie; bez zwykłego bólu, kiedy to na przemian zamierało iożywało w nim serce, minął rozwalony plot przed chatą i zamknął za sobąfurtkę. Z tylnego podwórka, od obórki, dochodził glos Alony, która pieszczotliwie namawiałado czegoś miesięczną cieliczkę. Iwan Pietrowicz ściągnął w sionce ubłocone buty, zmusił siędo umycia i nie wytrzymał — rzucił się w przedpokoju na lawę pod bokiem wielkiego,ciepłego rosyjskiego pieca. „Tutaj teraz moje miejsce” — pomyślał nasłuchując, czy nie idzieAlona, i ubolewając, że trzeba będzie wstawać na kolację. Alona nie popuści, dopóki nienakarmi. A tak nie chciało się wstawać! Nic się nie chciało. Jak w grobie.Weszła Alana, zdziwiła się, że się wyleguje i zaniepokoiła, czy nie zachorował. Nie, niezachorował. Zmęczył się. Opowiadając o czymś, czego nie słuchał, zabrała się do nakrywaniastołu. Iwan Pietrowicz poprosił o chwilę zwłoki. Leżał bezmyślnie, ociężały i nieswój, imemłał w sobie nie wiadomo czym łączące się ze sobą słowa „marzec” i „umrzeć”. Było wnich coś wspólnego oprócz brzmienia. Nie, marzec trzeba pokonać, resztką sił przemóc tenostatni tydzień.I tu właśnie dosięgły Iwana Pietrowicza krzyki;— Pożar! Magazyny się palą!Dusza Iwana Pietrowicza tak była oczadziała i taki panował w niej zamęt, żeprzywidziało mu się, iż krzyki wydobywają się z niego. Ale już podskoczyła Alona:— Słyszysz, Iwanie?! Słyszysz?! Ach, ty! Nawet nie pojadłeś.2Magazyny ORS-u1miały kształt litery „L”, której dłuższe ramię ciągnęło się wzdłużAngary lub, jak trafniej teraz mówią, wzdłuż wody, a krótsze wychodziło z lewej strony naulicę Dolną i jeśli patrzyło- się na nią z góry, z osady, to wyglądało to tak, jakby ta solidnalitera nie stała, ale leżała. Pozostałe jej strony były, rzecz jasna, ogrodzone mocnymparkanem. Do owej twierdzy towarowej prowadziły z ulicy dwie drogi: szeroka brama dlasamochodów i obok wejście dla ludzi upoważnionych. Na lewo od bramy, bliżej magazynów,dokładnie wpasowany i do połowy wysunięty z linii ogrodzenia, zieloną farbą i dużymioknami wesoło spoglądał na ulicę sklep z jedną galeryjką na dwie strony — z artykułamispożywczymi i przemysłowymi.I w prawo, i w lewo od magazynów ulica Dolna była gęsto zabudowana: ludzi zawszeciągnie bliżej wody. Tak że silny ogień mógł pójść po chatach w obie strony i przerzucić sięna zabudowania stojące wyżej. Nie wiedzieć czemu o tym przede wszystkim pomyślał IwanPietrowicz, kiedy wyskakiwał z domu, a nie o tym, jak ratować magazyny. W takich razachnajpierw narzucają się rzeczy najgorsze i dopiero później myśl i działanie zaczynajązmniejszać rozmiary możliwego nieszczęścia.Z ganku Iwan Pietrowicz posłał wzrok w stronę magazynów, ale ognia nie zobaczył.Jednak krzyki, jakie słychać było teraz zewsząd, dochodziły stamtąd coraz bardziejrozpaczliwe i groźne. Aby skrócić drogę, Iwan Pietrowicz rzucił się przez ogród i tam,wypadłszy na otwartą przestrzeń, zrozumiał: pali się. Mętna, drżąca łuna wiła się z boku ijakby daleko w prawo od magazynów; Iwanowi Pietrowiczowi wydawało się przez chwilę,że płoną ogrodowe płoty i stojąca na tyłach łaźnia, lecz w tej samej minucie łunawyprostowała się i wystrzeliła do góry, oświetlając magazynowe zabudowania w dole.Ponownie dały się słyszeć krzyki i trzask odrywanego drewna. Iwan Pietrowicz opamiętałsię: gdzież mu tam z pustymi rękami? Zawrócił biegiem, wołając na Alonę, ale jej już niebyło; zostawiła chatę i gdzieś pomknęła. Iwan Pietrowicz pochwycił z sągu drzewa topór izaczął miotać się po obejściu, usiłując przypomnieć sobie, gdzie może być bosak, aleogarnięty jednocześnie myślą, że trzeba by zamknąć chatę, nie przypomniał sobie. Naglezatańczyły po ścianie błyski ognia, zmuszając do pośpiechu, i Iwan Pietrowicz tracąc doreszty głowę rzucił się tą samą drogą z powrotem.W biegu zdążył spostrzec, że łuna przesunęła się bliżej ulicy. Wyglądało to wszystkoniewesoło. Od kiedy stoi osada, tak poważnego pożaru jeszcze nie było.Iwan Pietrowicz obiegł parkan i od szerokiej, otwartej teraz na oścież bramy ruszyłpowoli do środka, rozglądając się, co się dzieje.3Wszystko wskazywało na to, że zapaliło się w rogu albo gdzieś obok, skąd magazynyrozchodziły się w dwie strony: żywnościowe w dłuższe ramię, przemysłowe w krótsze.Każde z nich stało pod jednym wspólnym dachem. I zbudowane były tak, i zajęły się w takimmiejscu, że zapaliwszy się, musiały spłonąć do szczętu. Co się tyczy budowania, co się tyczytego, aby na samym początku pomyśleć o możliwości pożaru — to Rosjanin zawsze był mąd-ry po szkodzie i zawsze urządzał się tak, żeby było mu wygodniej żyć, a nie tak, żeby byłowygodniej, łatwiej uchronić się i uratować. Tu zaś, kiedy naprędce wznoszono osadę, tymbardziej długo się nie zastanawiano: kto myśli o ogniu, zabezpieczając się przed wodą? A cosię tyczy rogu, gdzie się zapaliło, to tutaj ktoś, a jeśli nie ktoś, to z całą pewnością złośliwyprzypadek, mądry był zawczasu.Tak więc buchnęło od razu na dwie strony. W żywnościowy szereg ogień poszedł podachu, i to tak szybko i z takim trzaskiem, jakby na górze rozsypano proch. Owego ciągu niezdążono pokryć łupkiem, który przywieziono jeszcze jesienią i złożono pod parkanem, gdzieleżał do tej pory. Szereg przemysłowy stał pod łupkowym dachem już od dwóch lat — coinnego, kiedy mokną skrzynki z puszkami albo jakieś tam cukierki — duperelki, a całkiem coinnego, kiedy pada na te japońskie szmatki, po które przyjeżdżają tutaj aż z Irkucka i któremają jakąś szczególną, nie związaną z ceną wartość. Ale nie łupek, rzecz jasna, przeszkodziłpłomieniom puścić się i w ,tę stronę po dachu, lecz coś innego. Tu największe piekłopanowało wewnątrz narożnego magazynu; stąd właśnie, jak się zdaje, zaczęła się całahistoria.Łupkiem pokryty był jeszcze jeden magazyn — skrajny w żywnościowym ciągu, obokparkanu, ten, w którym trzymano mąkę i kaszę.Kiedy jakoś koso, wężykiem posuwając się i nie wiedząc, gdzie się skierować, IwanPietrowicz szedł po oświetlonym podwórzu, tylko w dwóch miejscach zbierały się grupyludzi: jedna z lewej strony, z rampy tuż obok ognia sprawdzała motocykle, druga — czterechczy pięciu chłopa — rozbierała pośrodku dłuższego ciągu dach, aby idącego górą ognia niedopuścić dalej. Żar przypiekał ich już z bliska; mężczyźni wściekle krzyczeli i wściekle odrywali i zrzucali na ziemię czarne ze starości, łamiące się tarcice. Iwan Pietrowiczprzypomniał sobie o toporze w swoich rękach — właśnie z toporem trzeba by popędzić donich na pomoc — podbiegł i zadreptał na dole, uskakując przed spadającymi deskami: niemiał pojęcia jak, z której strony dostać się na górę. Całkiem zawiódł go rozum, nic mu nieprzychodziło do głowy. I dopiero kiedy zobaczył, jak szeroko, na dwie strony dachurozstawiając nogi, ktoś pośpiesznie po nim kroczy, pobiegł w tamtym kierunku, pomstując nasiebie nie tyle słowami — na słowa nie było czasu — ile jakby w zgodzie z wszechobecnymżarem klnąc i parząc się wydychaną rozpaczą za własną tępotę. A przecież nie tak dawnojeszcze był z niego chłop na schwał — teraz z chłopa została tylko skóra.Tam, na górze, dowodził Afonia Bronnikow. Nadbiegając Iwan Pietrowicz usłyszał jegogłos, który nakazywał komuś zejść i poszukać łomu albo w najgorszym razie jakiegośżelastwa do zrywania dachu. I jakoś lżej się od razu zrobiło na sercu Iwanowi Piętrowiczowi:dobrze, że jest tu Afonia. Był tu też jeszcze jeden pewny człowiek — traktorzysta SiemionKolcow, chłop co prawda przyjezdny, ale Iwanowi Pietrewiczowi zdarzało się razem z nimpracować i wiedział, że można na nim polegać.Afonia ucieszył się, kiedy ujrzał w rękach Iwana Pietrowicza topór:— No, chociaż jeden mądry się znalazł! Bo to lecą do pożaru jak za stół — z pustymirękami.Ustawił Iwana Pietrowicza od strony podwórza, a ów nie zwlekając zabrał się doodbijania desek. Po drugiej stronie spadu, od kalenicy, stojąc na pniaku, zeskakując zeń i cochwila go przesuwając, niczym młotem walił szlagą w dach od dołu sam Afonia, a pośrodku,także z toporem w ręku, pracował Siemion Kolcow. Nadążał i tu, i po drugiej, zwróconej kuAngarze stronie spadu; zazwyczaj małomówny i opanowany, teraz, w ferworze, rozbijając imiażdżąc deski po lewej i po prawej, coś nieustannie dziko wykrzykiwał. I chociaż zajęty,pogrążony w swej robocie bez reszty, Iwan Pietrowicz zdążył przecież pomyśleć, że takwłaśnie wykrzykiwać siebie może człowiek, który idzie do ataku, idzie zabijać albo któryzmuszony jest niszczyć jak teraz oni i że nie przyjdzie człowiekowi do głowy wyć niczymzwierze, kiedy na przykład sieje zboże albo kosi trawę. A my tymczasem liczymy wieki,jakie minęły od czasów pierwotnych: wieki minęły, owszem, ale w duszy siedzą tuż, tuż.Kiedy Iwan Pietrowicz przybiegł, zdążyli już zerwać jakieś cztery metry dachu. Z nimzaczęli posuwać się szybciej i zdążyli: ogień, który szybko, żarłocznie przebiegł po poszyciudachu, potknął się o pustkę, wystrzelił do góry, zmuszając ich ostrym, bliskim żarem doprzykucnięcia, ale przeskoczyć przez wyrwę już nie mógł; zawrócił i ruszył kończyćpozostawioną w pośpiechu z tyłu suchą i uległą zdobycz. Zadymiły krokwie, ale nie zajęłysię, a tam, gdzie próbowały się zająć, rzucił się i waciakiem stłumił ogień Afonia.Po raz kolejny Iwan Pietrowicz przekonał się, jaka to zawzięta dusza z tego Afonii: swójchłopak, ze starej, zatopionej wsi, a teraz już od dawna nie chłopak, ale chłop.Ponownie wzięli się do roboty, częściej i z większą obawą oglądając się za siebie. Wróciłwysłany po łom chłopak, ale zamiast łomu przyniósł nowinę: wytoczyli opalony „Ural”.Motocykl „Ural” z koszem, za którym w lespromchozie* zabijają się bardziej niż za „Ziguli".Chłopaka prawie nie znał, teraz wielu tu takich, co to nazjeżdżali z różnych stron, spędzili tujuż niemało czasu, ale wciąż pozostają obcy. Wzburzony wykrzykiwał:— A przecież był, był ten „Ural”! A dla kogo był? Dla kogo go trzymali?! Pytałemniedawno Kaczajewa.. Nie ma — powiada. A on sobie tutaj stał!Afonia go osadził:— Czego miałeś szukać, zdaje się, że łomu?!— Nie ma. Nic nie ma — wrzasnął chłopak.— Popatrzcie: baby zleciały się z wiadrami, ale nie mogą znaleźć beczkowozu. Dźwigająkoromysłami z Angary. Takie piekło, a tu koromysłami! To to samo, co stanąć w szeregu ikichać w ogień. Dla niego to bez różnicy.I chłopak krzycząc zaczął opowiadać, jak przybiegł jako jeden z pierwszych i próbowałuruchomić gaśnice:— Uderzysz nią jak trzeba, a z niej tylko psyk. Psyk, i tyle. Ani piany, ani waleriany. Nito wyschły, ni to skisły.Krzyczał zza ich pleców: Afonia zmusił go do trzymania się z tyłu owej waciakowejobrony. Od jego urywanego, nierównego głosu robiło się przy tej harówce bez wytchnienianiesamowicie. Iwanowi Pietrowiczowi wydawało się, że głos wydobywa się i wyrywa nie zczłowieka, który dławi się obok dymem i żarem, ale z samych ścian. I później, w czasiedługiego i gorącego wieczora, który przeszedł potem w noc, kiedy Iwan Pietrowicz słyszałcoś krzyczące i oznajmiające, czegoś żądające głosy, wciąż zwidywało mu się, że to ściany,ziemia, niebo i brzegi odzywają się ludzką mową — żeby ludzie mogli zrozumieć.Po odbiciu i zepchnięciu w dół ostatniej dłużycy Iwan Pietrowicz wyprostował się irozejrzał. Płomień z tyłu podnosił się wysoko, ostro oświetlając podwórze, i szerokimiwstęgami błysków skakał po dachach pobliskich domów. Po podwórzu uganiały się wmilczeniu ogłupiałe dzieciaki; obok magazynów z artykułami przemysłowymi krzyczałyniezrozumiale i miotały się oświetlone, jakby zupełnie przejrzyste postacie, które pląsałyobok ognia w jakimś zgodnym tańcu. Ogień był tam przerażający dlatego, że wypadał spoddachu długimi, wściekłymi jęzorami, zmuszając ludzi do odstępowania i zbliżania się jak wprawdziwym tańcu: „Zasialiśmy owies, owies... Wydepczemy owies, owies”.Pojawiło się już także kierownictwo. Pośrodku podwórza, obok kierownika odcinka,wymachiwał rękami i wciąż wskazywał nimi gdzieś w stronę osady naczelny inżynierlespromchozu, Kozielcow. Słuchając go jednym uchem, Borys Timofiejewicz dawał komuśznaki, które mogły oznaczać tylko jedno: jeszcze, jeszcze... I nagle, ujrzawszy prący napodwórze traktor, rzucił mu się naprzeciw.Narodu było pełno, zbiegła się niemal cała osada, ale na razie nie znalazł się bodaj nilkt,kto potrafiłby zorganizować ludzi w jedną rozumną, twardą, zdolną powstrzymać ogień siłę.Chaty i domy osady, daleko oświetlone łuną, która przerażająco się wśród nichrozglądała, z lękiem przypadły do ziemi. Mierząc wzrokiem odległość, Iwan Pietrowiczodszukał dach swojej chałupki i przypomniał sobie: bosak, który mógłby się tutaj przydać,leży na ganku, gdzie dwa dni temu, kiedy stopniał śnieg, on sam go wepchnął.4Nieprzytulna i niechlujna, ani miejskiego, ani wiejskiego typu, osada owa przypominałabiwak, gdzie przenoszący się z miejsca na miejsce koczownicy zatrzymali się, abyprzeczekać niepogodę i odpocząć i już tu utknęli. Ale utknęli w oczekiwaniu na sygnał dodalszej wędrówki i dlatego nie zapuszczali głęboko korzeni, nie martwili się o sprawycodzienne i nie urządzali się z myślą o dzieciach i wnukach: byle tylko spędzić jakoś lato iprzetrwać zimę. Tymczasem dzieci rodziły się, wyrastały i sprawiały sobie własne dzieci, aobok zamieszkanego obozowiska rozrosło się także drugie, gdzie przenosili się ¡na wieki, alewciąż był to przystanek, tymczasowe przytulisko, które jeśli nie dziś, to jutro trzeba będzieopuścić. I kiedy Iwan Pietrowicz po nocach słuchał pracującej elektrowni, postukującychprzez całą dobę maszyn, zwidywało mu się, że to osada nie gasząc silnika utrzymuje się wstałej gotowości.W possowiecie wisiał plan osady: proste ulice, przedszkole, szkoła, poczta, biuralespromchozu i biura leschozu klub, sklepy, garaże, stacja pomp, piekarnia — wszystko, cojest potrzebne w normalnym życiu, wszystko jak u ludzi. Ulice rzeczywiście były proste iszerokie: w swoim czasie piklowano bezwzględnie, aby chałupy budowane były wzdłużwytyczonej linii. Ale na tym kończył się cały porządek: owe nie po wiejsku szerokie ulicerozjeżdżone były ciężkimi maszynami i przypominały jakiś nieziemski pejzaż; latem podczassłoty ciężarówki i traktory z drewnem ubijały na nich błoto na czarną, pienistą śmietanę,która ciężkimi falami rozlewała się na boki i potem falami zasychała, przekształcając się wkamienne grzędy, a dla starych w nieprzebyte góry. Każdego roku possowiet zbierał po rubluod obejścia na chodniki, każdego roku układano je, ale nadchodziła wiosna, kiedy zwoziło siędrewno, i z chodników, po których wleczono i na które zwalano kłody, zostawały tylkoszczapy. Latem nie znajdowano czasu, by zrobić nowe, latem nikomu nie było to w głowie,brygada „trotuarowa” wychodziła przed zimą; dziewicze, nowe, rzadko tknięte czyjąś stopąpomosty leżały pod śniegiem przez trzy, cztery miesiące do lutego, do marca — i znówniszczono chodnik bezmyślnie gąsienicami traktorów i nie pociętymi kłodami. Często wprostna nich, na resztkach owych chodniczków na trzy deski cięto je — piłowano i rąbano. I niepomagały ani żadne zarządzenia, ani nakazy.Naga, wyzywająco odsłonięta, ślepa i martwa stała osada: w rzadko którym ogródkucieszyła oko i serce brzózka albo jarzębinka. Ci sami ludzie, którzy w swoich dawnychwsiach, skąd się tutaj zjechali, nie wyobrażali sobie życia bez zieleni pod oknami, tutaj niestawiali nawet płotów. Ulica hałasowała i zaglądała do okien bez żadnych przeszkód. Zrozmaitych decyzji o zadrzewieniu nic nie wynikało. Bo też kiedy wyrąbuje się co roku wielesetek hektarów tajgi, odsłaniając na prawo i lewo ogromne pustkowia, nie ma się ani serca,ani chęci do zasłaniania się przed zionącą pustką i wiatrem przestrzenią krzakiem czeremchy.Powiedz mi, co robisz...Wystarczy jedno słowo: lespromchoz — przemysłowe półprodukty drzewne. Wiele zbałaganu i nieładu można było tym wyjaśnić. Rąbanie lasu to nie to samo, co sianie zboża,kiedy te same zajęcia i kłopoty powtarzają się z roku na rok i życia nie starczy, żeby podołaćrolniczemu trudowi. Las się zaś wytnie i na nowy trzeba czekać dziesiątki lat. Co potem?Potem zbieraj się i w drogę. Zostawiasz domki, obórki i łaźnie, zostawiasz groby przodków iwłasne przeżyte lata i hajda traktorami i ciężarówkami tam, gdzie las jeszcze został. A tamzaczynasz wszystko od nowa. Przepływając latem wodą i przejeżdżając zimą po lodzie obokBieriozowki, Iwan Pietrowicz za każdym razem z mimowolnym smutkiem i zakłopotaniempatrzył w jej stronę na zabite i opuszczane chaty: tu też był lespromehoz, zakończył roboty iwyniósł się — w porzuconej osadzie nie było żywej duszy i jedynie zdziczali turyścirozpalali w domu ogniska, wypuszczając dym drzwiami.Wcześniej czy później ten sam los czekał również ich. Odsuwali go, jak mogli, ale jakdługo jeszcze... Swoje drewno — ze swoich przydziałów uprzątnęli już siedem lat temu.Przydzielono im odcinek za Angarą. W ciągu pięciu lat wywieźli stamtąd wszystko, co siędało. Wówczas kwestii dalszego istnienia osady nie można już było odkładać. Zastanawianosię w rejonie, w obwodzie, w zarządzie i ustalono, że osada zostanie. Znowu ruszyli poswoich starych przydziałach, po porębach, ale jeśli przedtem pozyskiwali tylko drewno doobróbki, tylko sosnę i modrzew (był czas, że brzozę i osikę niszczyli defoliantami, żeby niezaśmiecały lasu), to teraz czyścili „pod grzebień”. A sprzęt pojawił się taki, że żadnegopodrostu po sobie nie zostawi. Choćby samował, który zanim dobierze się dopełnokubaturowego pnia, wygniecie i stratuje wszystko dookoła do czysta.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]