Rafał Ziemkiewicz - Okolice fantastyki, e-papier, Rafał Ziemkiewicz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rafał A. Ziemkiewicz
Okolice fantastyki
1 Kto by lubił Kasandrę
„Książki fantastyczne? Lubię, ale tylko złe” – mówił w jed-
nym z opowiadań pilot Pirx. W gruncie rzeczy określał w ten
sposób pewną ogólną prawidłowość. Ludzie lubią książki fan-
tastyczne wtedy, gdy są one złe; w każdym razie te złe lubią
znacznie bardziej. A może, lepiej, nie tyle bardziej je lubią,
co bardziej ich potrzebują.
Proszę się nie obawiać, ten felieton nie będzie jeszcze jed-
ną lamentacją nie chcianego pisarza, że świat schodzi na psy,
bo masowa publiczność zamiast czytać jego dzieła ogląda na
wideo „Krwawe bęcki 7”. Określenia „złe książki fantastycz-
ne” używam tu w pewnym szczególnym sensie, takim wła-
śnie, jakie miało ono w zacytowanej na początku „Opowieści
Pirxa”; nie po to, by owe książki piętnować, tylko po to by
stwierdzić pewien mechanizm, podważający w jakimś stop-
niu sens istnienia dobrej science iction.
Skoro zacząłem od Lema, to i na jego przykładzie rzecz wyja-
śnię. Napisał on w latach sześćdziesiątych powieść „Głos Pana”,
przez wielu uważaną za najlepszą w dorobku pisarza. (Cieka-
wa historia, swoją drogą; paręnaście lat temu zabierałem się
do tego tekstu tak i owak, od przodu, od tyłu, ze środka – i
za każdym razem padałem po paru stronach; ostatnio trafi-
łem go gdzieś na taniej książce i połknąłem w zachwycie od
jednego kopa. Czyżbym jednak z wiekiem troszkę mądrzał?)
Temat dla science fiction standardowy, kontakt z obcą cywi-
lizacją. Ujęcie natomiast jak na SF rewolucyjne, bo oto Lem
opisał sprawę tak, jakby ona rzeczywiście mogła wyglądać.
Żadnego picu, rysowania na piasku twierdzenia Pitagorasa i
innych naiwnych głupactw, których tyle SF naprodukowała.
Zamiast tego pokazuje Lem, jak grupa naukowców, i nie byle
neptków, tylko najwybitniejszych, łamie sobie zęby na pró-
bie rozwiązania zadania ze zbyt wielką liczbą niewiadomych.
Zresztą nie będę streszczał, każdy szanujący się fan zna.
To właśnie nazywam tu fantastyką dobrą. Czy „Głos Pana”
odniósł sukces? Hm, w pewnym stopniu, w pewnym kręgu
odbiorców... Ale czy można porównać to z sukcesem „Kon-
taktu” Sagana? Nie przypadkiem porównuję „Głos Pana” wła-
śnie z tą powieścią. Punkt wyjścia jest w obu niemal iden-
tyczny; odebranie przesłanego z kosmosu sygnału. Dalej jed-
nak idzie zupełnie inaczej. U Lema odkrycie zostaje natych-
miast utajnione, pracujący nad nim naukowcy ukrywają się
w tajnej bazie wojskowej, na owocach ich wysiłku kładą łapę
politycy i generalicja, przede wszystkim sprawdzając staran-
nie, czy nie stanowią one zagrożenia dla bezpieczeństwa na-
rodowego. U Sagana z punktu zaczyna się sielanka, wodzo-
wie światowych mocarstw (tekst ma swoje lata) padają so-
bie w ramiona, uzgadniając współdziałanie dla dobra ludz-
kości. U Lema naukowcy nadgryzają komunikat od różnych
stron analizą matematyczną i za każdym razem nie są w sta-
nie zrozumieć otrzymanego wyniku. U Sagana „suną bez wy-
siłku w sedna środek”, jak to śpiewał ongiś Młynarski. Gdy
lemowscy naukowcy próbują zastosować otrzymany komu-
nikat jako przepis konstrukcyjny, otrzymują w efekcie nie do
końca wiadomo co; gdy to samo robią eksperci u Sagana, w
try miga udaje im się skonstruować gwiezdny powóz, tylko
wsiadać i fruuu, prosto pomiędzy odległe galaktyki.
Biorąc rzecz tak na zdrowy rozum, idiotyzm pogania u Sa-
gana idiotyzm. Spróbujcie nadać dzikim buszmenom opis
konstrukcji „Poloneza”, wystukując go na tam – tamie alfa-
betem Morse’a. Jeśli buszmeni słysząc wasze stukanie nauczą
się sami z siebie owego alfabetu, a następnie szybciutko roz-
winą przemysł metalurgiczny, gumowy, naftowy, chemiczny
i inne, jakie są do tego niezbędne – wszystko oczywiście bez
pomocy z zewnątrz – i w czasie krótszym niż pokolenie wy-
fabrykują coś, co będzie w stanie jeździć, to zjem cały nakład
„Fantastyki” z tym felietonem i odszczekam spod stołu. Choć
oczywiście ten akurat przykład jest bardzo dla Sagana życzli-
wy, bo różnica poziomu między nami a buszmenami jest zni-
koma wobec przepaści, jaka musiałaby dzielić nas od cywiliza-
cji zdolnej do podróży międzygwiezdnych, a i ukręcenie „Po-
loneza” z piasku to betka w porównaniu ze stworzeniem na
Ziemi, posiadanymi tu materiałami i technologiami czegoś,
co by było do takich podróży zdolne. Ale naiwność naiwno-
ścią, a sukces „Kontaktu” był niewątpliwy („Milion dolarów
za ten guzik wart elaborat!” – wyrwał się Lemowi okrzyk
zgrozy i oburzenia w jednym z wywiadów). Nie „pomimo”
oczywistego faktu, iż cała jego fabułka jest od góry do dołu
niemożliwa, absurdalna, wyssana z palca i naciągana do nie-
możności – ale właśnie dlatego. Pamiętacie Państwo, dlaczego
Pirx lubił tylko złą fantastykę? Ano dlatego, że dobra opisu-
je świat takim, jakim on jest – a świata takiego, jaki on jest,
Pirx miał wokół siebie po dziurki w nosie i ani myślał mieć
go jeszcze w lekturze. Oto i odpowiedź.
Biskup Krasicki (proszę bardzo PT. Nawiedzonych, żeby da-
rowali sobie nadsyłanie pełnych jadu listów, iż używając w
druku słowa „biskup” dopuszczam się propagowania kleryka-
lizmu i państwa wyznaniowego; naprawdę wiem wszystko, co
możecie napisać i serdecznie to, hm, lekceważę) napisał swego
czasu bajeczkę o dwóch malarzach, z których
jeden klepał bie-
dę, a drugi był obsypywany złotem – bo pierwszy malował
twarze podobne, a drugi piękniejsze. Ta zasada obowiązuje
także przy fantazjowaniu. Mało kto oczekuje po fantastyce
prorokowania tego, co się zdarzyć może naprawdę. To co się
zdarzy naprawdę, będzie ani chybi szare, smutne albo wręcz
parszywe, jak to życie. Po fantastykę ludzie sięgają, żeby po-
bujać w obłokach, poobcować z radosną bajeczką, znieczu-
lić się nieuzasadnionym optymizmem. Dlatego niepopraw-
ny marzyciel Sagan musiał wygrać z kraczącym jak kruk Le-
mem. Powie ktoś, że przecież dzieła katastroiczne też cieszą
się popytem – ale to będzie uwaga nader powierzchowna, bo
w istocie, kultura masowa trawi tylko takie katastrofy, gdzie
z dala widać, iż walą się tekturowe makiety. Ludzie chętnie
się poboją wielkiego rekina albo Zoltara z planety jakiejśtam;
poboją się strachem bezpiecznym, oczyszczającym i rozłado-
wywanym łatwą pointą. Ale gdy katastroficzna wizja nabiera
niepokojących znamion realizmu, gdy odbiorca zaczyna czuć,
że to mu naprawdę grozi – popyt na nią spada gwałtownie.
Gdyby było inaczej, ludzie zamiast kaset z horrorkami kupo-
waliby masowo przestrogi naukowców.
Innymi słowy, pisarz SF musi być grabarzem własnej popu-
larności. Jeśli zacznie pisać za dobrze, zbyt prawdziwie, ludzie
przestaną go czytać. Jeśli będzie pisać źle, zagryzą go wyrzuty
sumienia (nie dotyczy grafomanów i chałturników). Jeśli któ-
remuś z czytelników wciąż jeszcze kołatał się w głowie taki
szalony pomysł, by łapać się za pisanie fantastyki, mam na-
dzieję, że skutecznie wybiłem mu go z głowy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]