Rafał Ziemkiewicz - Czas wrzeszczących staruszków, Rafał Ziemkiewicz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZ
CZAS WRZESZCZĄCYCH
STARUSZKÓW
Oni mają subiektywne przekonanie, że bardzo dobrze państwu i społeczeństwu służą...
Kuszą ich nie tylko wysokie stanowiska. To jest ambicja innego typu. Chcą odgrywać wielką
rolę w polityce, przejść do historii jako wybitne jednostki. Pod pewnymi względami jest to
bardziej niszczące od chęci zajmowania stanowisk.
Jarosław Kaczyński o przywódcach Unii Demokratycznej, 1993
Żyli w przeświadczeniu, że są jedyną siłą, która może zniszczyć Układ i naprawić
Polskę. Z takim przekonaniem uważa się, że można używać wszystkich środków do realizacji
szczytnego celu. Cel uświęca środki.
Kazimierz Marcinkiewicz o przywódcach PiS, 2008
O mediach i politykach, czyli coś w rodzaju wstępu
W jednej z moich ulubionych książek, 451° Fahrenheita Raya Bradburyego -
cudownej opowieści o tym, jak krucha jest nasza wolność i jak łatwo się jej wyrzekamy w
imię wygody - powieściowy szwarccharakter, kapitan Beatty, perswaduje głównemu
bohaterowi: „Jeśli nie chcesz, by człowiek był nieszczęśliwy z powodu polityki, nie pokazuj
mu dwóch stron zagadnienia. Po co go denerwować? Pokaż mu tylko jedną stronę. A jeszcze
lepiej nie pokazuj mu żadnej”.
Jeśli kapitan Beatty ma rację, to typowy polski inteligent żyje w stanie upojnego wręcz
szczęścia. Zawsze wie, gdzie jest dobro, a gdzie zło, a jeśli nawet na chwilę się zgubi,
wystarczy, że weźmie do ręki ulubioną gazetę albo ulubiony tygodnik, zerknie w ulubioną
telewizję czy wreszcie włączy ulubione radio - gdzie jako komentatorzy udzielają się zwykle
te same osoby, których teksty może czytać w gazecie i tygodniku. Oczywiście dowiaduje się z
nich i o tym, że jest także jakaś druga strona. Że są ludzie, którzy myślą inaczej od niego,
którzy nie szanują oczywistych, powszechnie uznanych autorytetów i kwestionują oczywiste,
powszechnie podzielane prawdy. Dowiaduje się też, że to są ludzie źli i brzydcy. Zresztą
przeważnie są to ludzie niewykształceni, ze wsi i małych ośrodków, starsi. Typowy polski
inteligent przez uprzejmość nie sformułuje tego tak brutalnie, ale i nie zaprzeczy - bo przecież
nie sposób - że wspomniani ludzie są po prostu mniej wartościowi. Nie dają sobie rady na
wolnym rynku, nie potrafią sprostać wyzwaniom transformacji wymagającej zaradności,
pracowitości oraz dobrego wykształcenia. Stąd trawi ich złość, frustracja znajdująca ujście w
nienawiści do lepiej wykształconych i lepiej sobie radzących. A na tym żerują populiści.
Populiści nie mają ani uczciwych zamiarów, ani godziwych racji. Populiści po prostu
chcą źle - najpewniej również z powodów psychologicznych, bo są to także ludzie mali,
nikczemni, żądni władzy czy wręcz paranoicy, którzy uroili sobie jakichś wrogów, jakiś
Układ, który w ogóle nie istnieje i nigdy nie istniał, i w imię walki z owym urojonym
zagrożeniem pragną na wszystkim położyć łapę, a to, na czym wskutek swych oczywistych
ograniczeń umysłowych łapy położyć nie mogą, chcą zniszczyć.
Po populistach i ich poplecznikach można się spodziewać tylko tego, co najgorsze.
Burzą demokrację, ośmieszają nas i kompromitują w oczach cywilizowanego świata. Dzielą i
skłócają społeczeństwo. Typowego polskiego inteligenta, uosabiającego wszystko, co w
Polsce najlepsze, nazwali „wykształciuchem”. Czy trzeba więcej dowodów?!
Ludzie żyjący w nakreślonym powyżej świecie mają liczne powody do lęków i
zmartwień. Media, z których czerpią całą swą wiedzę o rzeczywistości, bynajmniej nie kryją,
że świat ten stale jest zagrożony przez ciemne moce i trzeba nieustająco zwierać szeregi i
wzmagać czujność w jego obronie. Ale na swój sposób należeć do tego świata to szczęście.
Po pierwsze, jest się po stronie tych pod każdym względem lepszych i ładniejszych, a to
bardzo przyjemne uczucie wiedzieć, że się jest lepszym, ładniejszym i po właściwej stronie.
Po drugie, można w ogóle zwolnić się z wszelkiego trudu związanego z poznawaniem faktów,
z wyrabianiem sobie własnego zdania, z wszelkich owych przykrych obowiązków, jakie -
wedle zasady noblesse oblige, szlachectwo zobowiązuje - wiązały się z tradycyjnym
inteligenckim etosem.
Jedno i drugie jest szalenie ważne dla tego, co modnie nazywa się dziś „jakością
życia”. To drugie nawet ważniejsze. Dawny, przedwojenny inteligent okropnie się musiał
męczyć i przejmować, dzielił włos na czworo i wciąż sobie zadawał pytanie, kto ma
słuszność. Weźmy takiego Giedroycia i jego Autobiografię na cztery ręce, zwłaszcza część
dotyczącą jego wyborów przedwojennych - ileż tam „ale” i „jednak”, ileż moralnych
zgryzów, rozdarć. Maj 1926: bronić przed zamachowcami rządu - bo to legalny,
demokratyczny rząd Polski; czy też wesprzeć Piłsudskiego, który niesie szansę wyrwania
państwa z impasu partyjniactwa i niemocy? Proces brzeski - potępić, zerwać z sanacją, bo
przecież to, czego się dopuściła, to najoczywistszy bandytyzm i złamanie podstawowych
ludzkich praw; czy jednak przyjąć do wiadomości, że złamanie siłą opozycji powodowane
było koniecznością zachowania sterowności państwa, niezbędnej, by Polska w ogóle mogła
marzyć o przeciwstawieniu się czyhającym na nią straszliwym zagrożeniom?
Rozterki, problemy - jeszcze po latach opowiadający o nich Giedroyć nie wydaje się
do końca pewny, czy postępował słusznie, czuje potrzebę wytłumaczenia się i przedstawienia
wszystkich „za” i „przeciw”, którymi się wtedy kierował. A przecież nie był jedyny. Co
musiał czuć Eugeniusz Kwiatkowski, wybierając między osobistą lojalnością i wiernością
wyznawanej idei a możliwością realizacji swych wielkich planów rozwoju Polski? A
Grabski?
Dobrze, dajmy spokój nieboszczykom, książka nie o nich. Ważne, że współczesny
inteligent w przeciwieństwie do tych, na których etos się powołuje, męczyć się nie musi
wcale. Wystarczy, że dumnie nazwie się „wykształciuchem”, potwierdzając tym zarazem i
swoje intelektualne szlachectwo, i martyrologię, i że entuzjastycznie przyjmuje do
wiadomości wszystko, co w danej chwili podają mu do wierzenia właściwe, inteligenckie
autorytety i właściwe media. Nawet jeśli dziś mówią mu one coś zupełnie innego, niż mówiły
wczoraj, a jutro powiedzą coś jeszcze innego. Szczęściarz.
No właśnie, a co mu mówią te właściwe media?
To bardzo ważna sprawa - jeśli porównamy polskie media z zachodnimi, rzuca się w
oczy niezwykle charakterystyczna różnica. W zachodnich dominuje informacja i analiza.
Obowiązuje „zasada pięciu w” - kto, co, gdzie, kiedy, dlaczego (po angielsku: who, what,
where, when, why). U nas owe pięć „w”, elementarz sformułowania niusa, schodzi na bok
wobec zadania ważniejszego. Gwiazdom naszego dziennikarstwa (a pod tym pojęciem
rozumiem i prominentne osoby, i całe redakcje) nie dość informować - chcą być arbitrami w
dwóch zasadniczych kwestiach: etyki i estetyki. Poinformowaniu czytelnika, słuchacza i
widza koniecznie towarzyszyć musi udzielenie zasadniczej wskazówki, kto w danym
wydarzeniu reprezentuje słuszność i elegancję, a kto słuszności nie ma i zachowuje się
odrażająco.
Nazwałem kiedyś ten dziwaczny model dziennikarstwa, rozpanoszony u nas
zwłaszcza w dziedzinie komentarza politycznego, moralistyką towarzyszącą (przez analogię
do „krytyki towarzyszącej”, jak określa się wysiłek recenzentów śledzących rynek księgarski
i na bieżąco usiłujących oddzielać na nim ziarno od plew). Zachodni komentator, nawet
najbardziej nieprzychylny, powiedzmy, prezydentowi Sarkozyemu, krytykując takie czy inne
jego posunięcie polityczne, pozostanie przy języku polityki. Napisze, że prezydent popełnia
błąd, że źle ocenił sytuację, że jego posunięcie przyniesie takie albo inne szkody. Ale raczej
nie przyjdzie mu do głowy napisać, że Sarkozy postąpił brzydko, że przynosi Francji wstyd,
że to, co zrobił, to hańba i podłość.
Co innego w Polsce. Kto ciekawy, niech wykona prosty test. Proszę w archiwum
internetowym „Gazety Wyborczej” i, dla porównania, którejś z opiniotwórczych gazet
zachodnich wrzucić jako słowo klucz jedno z pojęć wartościujących etycznie albo estetycznie
- dajmy na to, właśnie ową „podłość”. Okaże się, że dla komentatorów zachodnich takie
kryterium oceniania polityki praktycznie nie istnieje, u nas natomiast jest przywoływane
znacznie chętniej niż pojęcia z natury do polityki przynależne.
Polityka to nic innego niż technologia walki o władzę, a scena polityczna to miejsce,
gdzie ścierają się z jednej strony idee i wizje przyszłości, z drugiej - grupowe interesy, gdzie
protagoniści walczą o możliwość zrealizowania swoich zamiarów, a obstawiające to jednego,
to drugiego lobbies załatwiają swoje sprawy. Pewnie, że jeśli ktoś się uprze, może wyróżnić
wśród bohaterów tych zmagań ludzi bardziej lub mniej przyzwoitych. Podobnie jak można w
taki sposób oceniać piłkarzy - na pewno da się wśród nich wskazać ludzi, którzy prywatnie są
bardziej godni szacunku, i takich, którzy nań raczej nie zasługują. Tylko że dla przebiegu gry,
dla wyniku meczu i dla samej Piłki nie ma to większego znaczenia. Więc kwestia
przyzwoitości piłkarzy, czy też jej braku, pozostaje poza uwagą dziennikarzy sportowych. Co
najwyżej, kiedy jakiś sławny zawodnik urżnie się albo da przyłapać z prostytutką, jest to
jednodniowa sensacja dla tabloidów.
Podobnie z polityką: jest to gra i pojęcie przyzwoitości słabo się jej ima. Jeśli już, to
korelacja jest negatywna - polityk pozbawiony moralnych hamulców jest dzięki temu
skuteczniejszy, podczas gdy człowiek przyzwoity przeważnie kończy w polityce jak Marek
Jurek czy Ryszard Bugaj. Nie jest to stuprocentowa prawidłowość, nie twierdzę bynajmniej,
że wszyscy politycy to ludzie nikczemni ani że tylko nikczemność pozwala osiągnąć w tej
dziedzinie sukces; ale nie ulega wątpliwości, że brak moralnych „przesądów” to dla polityka
taki sam atut jak dla koszykarza wysoki wzrost.
Komentowanie polityki z pozycji moralisty to zasadniczo robota głupiego. Co wynika
z faktu, że wieloletni premier Wielkiej Brytanii Tony Blair przez pięć lat wodził swojego
zastępcę, Gordona Browna, za nos, stale pacyfikując go obietnicą, że już wkrótce przekaże
mu schedę po sobie, i stale w ostatniej chwili wystawiając go do wiatru? Tylko tyle, że Blair
okazał się bardziej wytrawnym politycznym graczem od Browna. Z punktu widzenia zwykłej
ludzkiej przyzwoitości robiąc rywala w konia, zachowywał się bez wątpienia brzydko. Ale,
bo ja wiem, dla Wielkiej Brytanii pewnie było lepiej, że przez pięć lat bardzo trudnych,
pełnych ważkich wyzwań w polityce międzynarodowej ster państwowej nawy pozostawał w
rękach cwaniaka, niż miałby być w rękach naiwniaka.
Takie przykłady można by mnożyć. Wspomniany już Sarkozy nie zrobiłby kariery,
gdyby w odpowiedniej chwili nie zdradził umiejętnie i nie wystawił do wiatru swego mentora
i protektora Georgea Pompidou, wykorzystując moment, gdy tamten znalazł się był w
szpitalu. I nie zostałby prezydentem swojego kraju, gdyby potem, również w odpowiedniej
chwili, nie zwrócił się przeciwko swemu kolejnemu dobrodziejowi, Jacquesbwi Chiracowi.
Angela Merkel nic by nie osiągnęła, gdyby nie umiała bezwzględnie i skutecznie
wyeliminować konkurentów do partyjnego przywództwa. Żaden Anglik, Francuz czy
Niemiec nie będzie się na tym skupiał; dla jego oceny każdej z przywołanych postaci ważne
jest, co która z nich zrobiła dla kraju.
Brutalnie to ujmując - polityka możemy nazywać uczciwym, kiedy nie bierze łapówek
albo, jak Helmut Kohl, w całości oddaje je do lewej kasy swojej partii. Ale o codziennych,
potocznych kryteriach przyzwoitości, takich, jakie stosujemy w życiu prywatnym, w ogóle
lepiej w ocenie ludzi wykonujących ten zawód zapomnieć. Bez talentu do intryg, bez braku
skrupułów w eliminowaniu rywali, w rozgrywaniu ludzi, podpuszczaniu ich i oszukiwaniu nie
ma czego w tym fachu szukać. I kiedy słyszę, że powinienem głosować na taką akurat partię,
bo tworzą ją ludzie przyzwoici, a nie na inną, bo w tamtej są ludzie nieprzyzwoici, to nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]