Rastafariańska bajka o lewej ręce snapea - Notatnik, FanFiction HP, HGSS, Sevmione
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rastafariańska bajka o lewej ręce snapea
Rozdział pierwszy: Iron, Lion, Zion (I'm on the run)
Historia ta zaczęła się w owym roku, kiedy to Mrok został osierocony przez
swojego Pana. Voldemort ostatecznie poszedł tam, gdzie go długo i wytrwale
posyłało magiczne społeczeństwo. Fakt ten wywołał tak wielkie poruszenie, że w
świecie mugolskim zaczęły się żywiołowe demonstracje z żądaniami, by przywołać
do porządku panoszących się kosmitów.
Szczególnie wspaniała uroczystość z okazji wybawienia świata spod Voldemortowej
okupacji odbyła się, rzecz jasna, w Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart.
Uczestniczył w niej także Chłopiec-Który-Dostał-Merlina-Pierwszej-Klasy za
Sami-Wiecie-Co (nieco roztargniony, bo ordery orderami, a owutemy zdawać
trzeba). Tego wieczora padali sobie w objęcia i całowali się z radości wszyscy –
chyba nawet zalane formaliną uchogryzy w składziku Severusa Snape’a. Sam Mistrz
Eliksirów natomiast był smętny i zły.
Nie bez przyczyny. Kiedy Voldemort udławił się swoją ostatnią Avadą i zszedł był
ze świata, Mroczny Znak, przez długie lata wiodący własne tajemnicze życie na
lewym przedramieniu Mistrza Eliksirów, znikł. Jednak na pożegnanie czarne
piętno, symbol Severusowej hańby, zrobiło nerwom paskudny dowcip. Ręka zdradziła
swojego gospodarza – straciła zwinność, stała się chłodna i jakby cudza. W
okaleczonych palcach zostało tylko tyle siły, by Snape mógł zadbać o podstawową
toaletę i posługiwać się sztućcami. Wcielanie w życie delikatnej sztuki
„warzenia chwały” lub robienia nalewki ze sławy itede, itepe (zob. tradycyjne
przemówienie Severusa do pierwszaków) jedną ręką okazało się niemożliwe.
To jakby odciąć Pegazowi skrzydła! A nawet gorzej… Znacznie gorzej! Czym był
Mistrz bez swoich Eliksirów? Mistrzem czego…?
Ma się rozumieć, Albus Dumbledore zrobił wszystko, co w jego mocy, aby pomóc
bohaterowi, który przez długie, wojenne lata sprawnie pełnił obowiązki prawej
(pardon) ręki dyrektora Hogwartu. W stan pogotowia postawiono magomedyków nie
tylko Anglii, ale całej Europy, Ameryki Północnej i Południowej… Wszystko na
próżno. Tysiącletnie doświadczenie magicznej medycyny okazało się
niewystarczające, by pomóc Severusowi Snapeowi, ani też innym pozostałym przy
życiu Śmierciożercom, którzy mieli dokładnie te same problemy zdrowotne.
Nawiasem mówiąc, niewielu z nich słabość ręki jakoś szczególnie niepokoiła –
ludzie w Azkabanie mają co innego na głowie.
Tak więc Severus Snape został sam ze swoim nieszczęściem. I z każdą godziną,
jaką musiał je znosić, jeszcze bardziej psuł się już i tak cierpki charakter
profesora.
Jeszcze nigdy tak powszednia, można by pomyśleć, sprawa, jak egzaminy końcowe,
nie obrodziła taką ilością studenckich dramatów. Niektórych szczególnie
nerwowych uczniów trzeba było przed sprawdzianem z eliksirów umieścić w
szpitalu, żeby zapobiec próbom samobójczym. Obyło się jednak bez ofiar w
ludziach (jak mówiono po kątach, dzięki interwencji Dumbledore’a), po czym Snape
napisał podanie o zwolnienie z powodu niemożności pełnienia obowiązków
służbowych i poszedł z nim do dyrektora.
Myśli, niczym nietoperze krążące w głowie Severusa, kiedy wspinał się ze swoich
lochów do gabinetu Dumbledore’a, były tak mroczne, że pewna wyjątkowo
wyłupiastooka siódmoklasistka klęła się potem przed swoimi koleżankami, iż
ujrzała nad zaniedbaną fryzurą profesora coś jakby „śmiertelną aurę”. Te same
osóbki szeptały między sobą, że Snape „zrobi coś strasznego”, jeśli dyrektor nie
przyjmie jego rezygnacji.
Wizyta jednakże znów przeszła bez ofiar śmiertelnych i tylko paru lokatorów
portretów w gabinecie doznało niejakiego wstrząsu. Dyrektor z podejrzaną (według
Snape’a) łatwością zgodził się złożyć podpis na dokumencie. Przy tym w
wyblakłych ze starości oczach czarodzieja mignęło specyficzne spojrzenie - z
serii „wiem-co-będziesz-robić-tego-lata”. Nie padło jednak ani jedno słowo, poza
zwykłymi w takich sytuacjach ubolewaniami. Ni życzeń, ni zapewnień, Severus
Snape pożegnał się więc sztywno ze swoim patronem i poszedł do siebie, by się
spakować.
Czekała go jeszcze wieczorna uczta pożegnalna… i wreszcie eks-profesor mógł
wyjechać. Snape aportował się tuż za wrotami Hogwartu, odwrócony plecami do
starego zamku. Nikt zresztą nie spodziewał się po nim sentymentów.
*
Jak Snape spędził wakacje, nie wiedział dokładnie nawet Dumbledore, choć
dokładał sporych starań, by mieć przed oczami w miarę jasny obraz jego podróży.
Byłego Mistrza Eliksirów widziano w Aberdeen, to znów w Avignon i w Acapulco… W
miejscach o nazwach zaczynających się na inne litery alfabetu był zresztą
również. Nikt z korespondentów Dumbledore’a nie odważył się jednak podejść do
Snape’a i wdać się w pogawędkę. Bezrobotny, niewątpliwie odpoczywający profesor
mógł służyć za ilustrację „Śmierciożerca przygotowujący się do rzucenia Zaklęcia
Strona 1
Rastafariańska bajka o lewej ręce snapea
Niewybaczalnego”.
Czas mijał, a im bardziej zbliżał się początek nowego semestru, tym bardziej
chaotyczna stawała się trasa turystyczna Snape’a. Antwerpia, Alhambra, Atlanta…
Z początkiem sierpnia eks-profesor wrócił w końcu do domu. Dumbledore uznał to
za sygnał, że czas działać.
Stary czarodziej rozumiał lepiej niż ktokolwiek, jak bardzo Severusowi jest
ciężko, boleśnie, posępnie i w ogóle… Oczywiście nie zamierzał demonstracyjnie
pomstować na niesprawiedliwy los byłego kolegi, do którego żywił uczucia w sumie
ojcowskie. Pozorną bezczynność dyrektora można wyjaśnić całkiem prosto:
zamierzał dać Snape’owi czas, by ten, kolokwialnie mówiąc, „spuścił parę z
kotła”. I by zrozumiał, że nigdzie na całym świecie Mistrz Eliksirów nie
znajdzie miejsca, gdzie zdołałby się ukryć przed swoim „mistrzostwem”. A jego
korzenie są w Hogwarcie.
Nie można było jednak oczekiwać, że „Snape marnotrawny” sam przyjdzie i poprosi
o pracę – marzenie ściętej głowy. Dumbledore ani przez chwilę nie rozpatrywał
takiej możliwości. Trzeba było wziąć pod uwagę obolałą profesorską dumę, toteż
dyrektor wysłał sowy do Minerwy McGonagall, Filiusa Flitwicka, Rolandy Hooch i
Pomony Sprout.
Delegacja hogwarckiego ciała pedagogicznego wtargnęła do posiadłości Snape’a bez
zaproszenia, niemniej była oczekiwana: przybycia czarodziejów niecierpliwie
wyglądały zestresowane domowe skrzaty, z którymi dyrektor utrzymywał regularny
kontakt za pośrednictwem Zgredka.
- Widywałam już zdechłe ryby, wyglądające lepiej niż ty, Severusie – oznajmiła
McGonagall sucho. – Musimy porozmawiać. Wpuścisz nas?
Snape w milczeniu usunął się z drogi, pozwalając gościom wejść. Był ogolony i
miał na sobie świeżą koszulę, ale bladość twarzy i pięknie harmonizujące z nią
sińce pod oczami świadczyły, że ostatnie tygodnie bezrobotnemu nauczycielowi
upływały raczej marnie.
W prawej ręce, ukrytej w czarnej rękawicy, Snape trzymał ciężką klingę. Wrażliwa
profesor Sprout wzdrygnęła się na jej widok, a były warzyciel skrzywił się,
odwrócił plecami do przybyłych i zamaszystym krokiem pomaszerował w głąb starego
domu.
Pokój, do którego Snape wprowadził gości, okazał się salą do fechtunku, co
tłumaczyło obecność miecza. Wygląd rycerskich zbroi, zaczarowanych tak, by
walczyły z gospodarzem, potwierdzał domysły Dumbledore’a co do stanu
psychicznego Severusa. Nieszczęsne blaszaki były tak porąbane, że przypominały
kłęby drutu kolczastego. McGonagall błyskawicznie oceniła szczerby na bojowych
golemach i wzniosła oczy ku niebu. Zapowiadała się niełatwa rozmowa…
W trakcie misji nawet Rolanda Hooch, która zwykle uważała, że ma specjalne
prawo, by brać Snape’a na cel uszczypliwych żarcików, siedziała cicho i tylko
patrzyła na niego błagalnie. Czy pomogło to, czy może ważkie argumenty
McGonagall, poparte trochę bezładnymi i czasem pokropionymi łzami wystąpieniami
Sprout i Flitwicka, nie wiadomo. W każdym razie Severus obiecał porozmawiać z
dyrektorem.
Przybył do Hogwartu następnego dnia. A Hogwart skrzyżował palce. Świeża umowa o
przyjaźni i zatrudnieniu została podpisana na warunkach strony przyjmującej.
Severus Snape zgodził się wrócić do szkoły oraz kontynuować wykłady oraz badania
– czym zajmował się w chwilach wolnych od nauczania i dozorowania szlabanów –
pod warunkiem, że dostanie do pomocy asystenta. Płci męskiej i dostatecznie
biegłego w eliksirach.
Następnie Snape oddalił się w rodzinne pielesze, by pojawić się w zamku (ku
ogólnemu zdenerwowaniu kolegów i koleżanek) tuż przed rozpoczęciem zwyczajowej
uczty, a już po zakończeniu Ceremonii Przydziału.
*
Drzwi Wielkiej Sali otworzyły się na oścież i na progu stanął profesor
eliksirów. Czarna szata artystycznie powiewała wokół jego nóg, poddając się
kaprysom przeciągu. Snape powiódł orlim spojrzeniem po sali (gdzieniegdzie dały
się słyszeć żałosne okrzyki młodzieży) i zatrzymał wzrok na siedzących za stołem
nauczycielskim. Zapadła grobowa cisza. Jasnowłosy młodzieniec, zajmujący miejsce
obok krzesła, na którym zwykle siadywał Snape – najwyraźniej jego asystent, Hans
Gruber z Durmstrangu – z brzękiem upuścił widelec na kamienną posadzkę. To
przełamało czar.
- Severusie, mój chłopcze, wróciłeś! – zawołał radośnie Dumbledore, wstając żywo
i rozkładając ręce, jakby chciał nimi objąć Mistrza Eliksirów na odległość. –
Tak się bez ciebie nudziliśmy!
- Nie wątpię – wymamrotał Snape, a jego twarz wykrzywiła się w uśmieszku, znanym
do bólu wszystkim mieszkańcom Hogwartu.
c.d.n.
Strona 2
Rastafariańska bajka o lewej ręce snapea
Rozdział drugi: Jammin' (I hope you like jammin' too)
Minęły dwa miesiące, a u profesora Snape’a minęło czterech asystentów. Jeden
wytrzymywał tydzień lub dwa, innym wystarczyło kilka dni… Dumbledore nie sądził,
by Severus specjalnie doprowadzał te dzieciaki (dyrektor uważał za „dzieci”
wszystkie osoby młodsze od siebie, a miał już na karku szesnasty krzyżyk) do
stanu rozstroju, zastoju, przestoju… i innych tym podobnych reakcji na tle
nerwowym. Jego Mistrz Eliksirów był skomplikowanym człowiekiem, a fakt, że Snape
musiał realizować dzieło życia cudzymi rękami, nie czynił go bynajmniej bardziej
tolerancyjnym dla niezdarności tych rąk.
Niestety, niewielu biegłych w warzeniu eliksirów czarodziejów mogło równać się
ze Snapem, i raczej żaden z nich nie zgodziłby się objąć stanowiska pomocnika
przy interesujących Dumbledore’a eksperymentach. Dyrektor zjadł wiele
cytrynowych dropsów, rozmyślając o tym problemie, aż wreszcie znalazł
rozwiązanie. Rozwiązanie, które z pewnością nie przypadnie Snape’owi do gustu.
*
Tak też się stało. Ledwo Severus zerknął na pierwszą stronę nowego dossier,
zaraz plasnął nim o stół.
- Dyrektorze – zaczął tonem, który każdemu (prócz Dumbledore’a naturalnie)
wydałby się złowróżbny. – Być może zapomniał pan o tym, lecz kiedy omawialiśmy
ten projekt…
- Pamięć mnie jeszcze nie zawodzi, Severusie. – Dyrektor łagodnie przerwał
młodszemu koledze, ale coś w jego minie przypomniało Snape’owi, że nie znajduje
się na krótkiej liście osób, którym wolno podnosić głos na Dumbledore’a. Mistrz
Eliksirów zamknął usta i spuścił wzrok.
– Niemniej jednak, dyrektorze... Wysunąłem zaledwie dwa warunki, dotyczące
kandydatów na asystentów…
– Tak, tak… – Dumbledore westchnął, po czym rzucił siedzącemu naprzeciwko
czarodziejowi spojrzenie, które każdemu (prócz Snape’a, naturalnie) wydawałoby
się pełne skruchy. - I naprawdę bardzo mi przykro, że muszę cię prosić, byś
musiał okroić swoje i tak już skromne wymagania… Ale to już połowa listopada,
semestr w pełni.
- Rozumiem – odparł profesor eliksirów z rezygnacją, nie odrywając wzroku od
swoich dłoni, leżących bezwładnie na blacie po obu stronach filiżanki z herbatą.
– Jestem pewien, że w ciągu najbliższych dwóch, trzech tygodni zdołamy znaleźć
asystenta, który spełni wszystkie twoje wymagania. A na razie… Czemu nie miałbyś
zapoznać się z... jej dossier?
Usłyszawszy obojętne „Tak, dyrektorze”, Dumbledore skinął głową i obserwując,
jak Snape niechętnie przewraca kartki w teczce, kontynuował:
- Myślę, że sam mogę ci powiedzieć to i owo. Nazywa się Vitacha Melout, ma
dwadzieścia trzy lata. Skończyła szkołę, a potem studiowała warzelnictwo w
Kingston na Jamajce. Doskonałe oceny. Przygotowuje się do obrony dysertacji,
choć nie tak prędko, jak życzyłby sobie jej promotor. Trochę brak jej ambicji,
ale to dla nas nawet lepiej. Rzetelna... Hmm… Resztę przeczytasz sam. Ta młoda
dama ma wiele zalet. A wady… Upodobanie do tytoniu i do… no, tego, co tam
jeszcze palą na Jamajce… Sam wiesz najlepiej, jak sobie z tym poradzić, prawda?
- Tak, dyrektorze. – Snape podniósł w końcu głowę, obdarzając Dumbledore’a swoim
firmowym, doskonale pustym spojrzeniem. – Coś jeszcze? Kokaina? Heroina? Jakieś
ataki…?
- Jeszcze jedno, Severusie – stary czarodziej westchnął ciężko. – Wyświadcz
przysługę całemu Hogwartowi i… zjedz coś słodkiego.
Rozdział trzeci: Buffalo Soldier (Stolen from Africa, brought to America)
Profesor Snape otworzył drzwi swojego gabinetu, zatrzymał się w progu i
rozejrzał z obrzydzeniem, szukając oznak bytności niejakiej Vitachy Melout.
Dostrzegł ową młodą damę w fotelu obok swego biurka. Na widok gospodarza
dziewczyna wstała, posyłając Snape’owi niepewne spojrzenie i lekki uśmiech.
Gdyby nie oczy – niebieskozielone – Vitachę można by wziąć za rdzenną mieszkankę
Jamajki; jej skórę pokrywała ciemna, czekoladowa wręcz opalenizna. Nowa
asystentka ubrana była w szatę barwy piołunu, identycznego kroju jak okrycie
Mistrza Eliksirów. Poza tym miała na sobie szaro-zielony wełniany sweter,
wełniane spodnie i szare zamszowe mokasyny na grubej podeszwie. W sumie można
byłoby uznać, że panna Melout wygląda całkiem przyzwoicie, jak przystoi skromnej
pomocnicy profesora w tak szacownej szkole, jaką był Hogwart. Można by, gdyby
nie jeden szczegół - nakrycie głowy, przyciągające uwagę nie mniej, niż słynny
Strona 3
Rastafariańska bajka o lewej ręce snapea
kapelusz starej pani Longbottom - ogromny, pomarańczowo-czerwono-zielony beret,
wydziergany szydełkiem. Rzecz niezbyt stosowna w Północnej Szkocji, w Hogwarcie
tym bardziej, a już w lochach Snape’a - w szczególności!
Gospodarz uznał za stosowne skrzywieniem ust dać wyraz swej dezaprobacie i
odezwał się sucho:
– Panna Melout, jak sądzę?
– Profesor Snape? – Głos gościa okazał się niespodziewanie niski, lekko
ochrypły.
Mistrz Eliksirów, nieznacznie skinąwszy głową na powitanie, skierował się do
szafy, w której trzymał rzadko wykorzystywane eliksiry. Schował się w niej
prawie do połowy. Upłynęło dobre pół minuty, nim Vitacha znów usłyszała jego
głos.
– W ciągu następnych trzech tygodni będzie pani pracować pod moim nadzorem.
Przez pierwsze pięć dni proszę przyjmować ten eliksir. – Snape zamknął szafę i
gwałtownie postawił na biurku buteleczkę z ciemnobrązowego szkła, aż stuknęła o
blat. - Przywróci to pani stępiony węch i przy okazji uwolni od nałogu palenia
tytoniu i… tego, co tam jeszcze pani pali.
– Tak, sir. – Dziewczyna kiwnęła głową, a Snape, pociągając wrażliwym nosem,
cofnął się o dwa kroki: odzież tej pannicy woniała jej niezdrowymi
przyzwyczajeniami.
– Jeśli się dowiem, że pani pali, wyleci pani skąd z takim impetem, że starczy
go do samej Jamajki. Stanie się tak samo, jeżeli popełni pani więcej błędów, niż
to sugeruje pani dossier. Czy wszystko jasne?
– Tak, sir.
– I jeszcze jedno, zanim zaczniemy. – Profesor otworzył drzwi, prowadzące z
gabinetu do laboratorium. – To nie polecenie, a dobra rada. Jeśli pani nie
będzie mi zawracać głowy rozmowami przed, w trakcie i po pracy, to możliwe, że
nie wyrzucę pani przed terminem, wyznaczonym przez dyrektora. A teraz proszę
sobie przypomnieć wszystko, co pani wie o eliksirze przeciwko przeziębieniu.
*
Aż do kolacji Vitacha Melout nie dała swojemu nowemu szefowi powodu do
wyrzucenia jej z zamku. Zapasy apteczne madame Pomfrey były na wyczerpaniu,
uczniowie marzli i chorowali całymi stadami, Snape spieszył się więc, by
skończyć pierwszą partię leku. Dla oszczędności czasu zjedli wraz z panną Melout
obiad w laboratorium – kanapki i sok dyniowy. Przed kolacją eliksir był gotowy.
Severus bezlitośnie wypróbował go na swojej asystentce. Dziecię tropików,
nieprzyzwyczajone do chłodu i wilgoci w lochach, prezentowało wszystkie objawy
przeziębienia, łącznie z gromkim kichaniem.
Panna Melout przetrwała eksperyment, ku pewnemu niezadowoleniu Mistrza
Eliksirów, a po upływie kwadransa, żywa i świeża jak stokrotka, siedziała po
prawicy profesora za nauczycielskim stołem, wpatrzona z podziwem w zaczarowany
sufit Wielkiej Sali. Wstrząśnięta społeczność Hogwartu natomiast podziwiała
beret panny Melout.
Zdania studentów były podzielone. Jedni uważali, że pod tym niedorzecznym
nakryciem głowy nowej członkini grona pedagogicznego kryje się fryzura w jeszcze
gorszym stanie, niż ta należąca do Snape’a; inni sprzeciwiali się, twierdząc, że
gorsze włosy w ogóle nie mają prawa istnieć. Samemu Snape’owi, oczywiście,
czyjekolwiek domysły w tej sprawie były doskonale obojętne, ale Tajemnica Beretu
nie pozwalała spokojnie trawić jego sąsiadom. Ten ich pociąg do wiedzy sprawił,
że Mistrz Eliksirów został drugim z kolei człowiekiem w Hogwarcie, który
zobaczył, co panna Melout ma pod beretem, aczkolwiek wcale mu na tym nie
zależało.
Po kolacji Snape’a zatrzymała na chwilę Poppy Pomfrey, pragnąca zapytać, jak
przebiega praca nad eliksirem. Zaspokoiwszy ciekawość pielęgniarki, Severus udał
się do siebie, do lochów. W długim korytarzu, wiodącym ku schodom, zwolnił
kroku, usłyszał bowiem damskie głosy, a rozmowa dotyczyła właśnie jego.
– O, moja dhroga, tak tobie wspóczuji – szczebiotała Fleur Delacour, wykładająca
OPCM. – Mój przijaciel, Francois de Mobian płakau wszistkie wieczori te dziesińć
dni, kiedi asistowau phrofessor Snape… Barzo tobi do twarzi w ten behret! Można
popaczić bliżi?
Vitacha (z całą pewnością to ona musiała być rozmówczynią Fleur) coś
odpowiedziała. Snape wyjrzał zza węgła w samą porę, by zobaczyć, jak ściąga z
głowy beret i podaje go Francuzce. I w tejże chwili na jej ramiona wysypało się…
coś, jakby grube warkocze, cała masa. Panna Melout natychmiast upodobniła się do
Gorgony. Snape aż wzdrygnął się na ten widok, a mademoiselle Delacour
zapiszczała w niebotycznym zachwycie:
– ?, dredi! Jaki cudni! Można…?
Zanim jednak dotknęła fascynującego kłębowiska na głowie Vitachy, nadciągnął
Severus. Na ślicznej twarzy Fleur pojawił się grymas rozczarowania, gdyż panna
Strona 4
Rastafariańska bajka o lewej ręce snapea
Melout, zauważywszy szefa, szybko naciągnęła beret.
– Czekam na panią w laboratorium o wpół do ósmej. Nie radzę się spóźnić.
Dobranoc paniom – rzucił Mistrz Eliksirów i oddalił się, powiewając połami
płaszcza ze szczególną odrazą.
*
Do końca tygodnia, a potem i kolejny, profesor Snape i jego asystentka pracowali
mniej więcej w rytmie zgodnym z rytmem przeziębionego Hogwartu. W laboratorium
panna Melout prezentowała rzetelność, zadowalającą znajomość warzycielstwa,
pacyfizm prawdziwej rastafarianki i, co najważniejsze, trzymała buzię na kłódkę.
Poza pracownią profesor jej praktycznie nie widywał.
Kiedy minęły uzgodnione z dyrektorem trzy tygodnie, Snape wybrał się do niego
znowu, lecz po drodze zaczepiła go McGonagall.
– Severusie, Albusa nie ma w szkole. Prosił, żeby ci przekazać, że… że
znalezienie dla ciebie nowego asystenta może zająć jeszcze trochę czasu.
– Czy mogłabyś bardziej precyzyjnie określić termin, Minerwo? – Głos czarodzieja
był złowieszczo neutralny. McGonagall umknęła wzrokiem.
– Być może jeszcze parę tygodni. Albus wiedziałby lepiej. Przepraszam, zaraz
zaczynam zajęcia.
Po drodze do lochów profesor był tak nieswój, że nawet nie skorzystał z okazji,
by skrzyczeć uczniów. Minerwa nie umiała dobrze kłamać, a Severus doskonale
potrafił czytać język ciała. W tym przypadku rozbiegane oczy starszej czarownicy
mówiły jasno: na nowego asystenta Snape będzie musiał jeszcze poczekać – długo i
raczej daremnie.
c.d.n.
Rozdział czwarty: Redemption song (This song of freedom)
Mistrz Eliksirów mógł pozbyć się Vitachy Melout na dwa sposoby: przyłapać ją na
jakimś grubszym błędzie i zwolnić albo tak jej dogryźć, żeby sama wzięła nogi za
pas. W sumie był też możliwy trzeci wariant: przetrzymać i spróbować zrozumieć,
co też knuje Dumbledore, że tak nachalnie wpycha mu tę dziewczynę. Ostatecznie
Severus, który nigdy nie był skłonny iść na łatwiznę, wybrał to ostatnie
rozwiązanie.
*
Kiedy Vitacha Melout weszła do laboratorium w poniedziałkowy ranek, jej szef już
tam był. Choć może należałoby powiedzieć, że on jeszcze tam był, spędziwszy noc
w pracowni, o czym świadczyło ogólne osłabienie widoczne w pozie Mistrza
Eliksirów, zwykle o poranku wykazującego nieznośną aktywność. Tym razem Snape
wpółleżał w fotelu, stojącym do drzwi tyłem i lekko pod kątem, tak, że Vitacha
widziała tylko długie nogi profesora, oparte na taborecie. Spiczaste noski
czarnych pantofli celowały prosto w sufit. Chuda ręka zwisała z podłokietnika,
niemal dotykając podłogi zabrudzonymi czymś palcami.
– Dzień dobry – odezwała się dziewczyna cichutko, żeby nie obudzić Snape’a, na
wypadek gdyby spał. Cisza…
Zawahawszy się chwilę, poszła na swoje stanowisko pracy, rozwinęła rolkę
pergaminu z planem zajęć i otworzyła dziennik laboratoryjny, w którym zapisywała
wszystkie pobrane z magazynu składniki eliksirów. Zamoczyła pióro w atramencie,
po czym znieruchomiała, przygryzając dolną wargę i patrząc gdzieś w kierunku
oparcia profesorskiego fotela. Z zamyślenia wyrwał ją głos Snape’a, jak zawsze
monotonny i znudzony:
– Proszę mi wyświadczyć przysługę, panno Melout, i sprzątnąć to tam. – Blada
dłoń leniwie zatoczyła półokrąg w powietrzu, a szczupły, brudny palec wskazał
róg komnaty.
– Oczywiście, sir. – Vitacha wstała, patrząc w tamtym kierunku. I znów zamarła,
ledwo zdążywszy zdławić cichy okrzyk zdumienia. Pod ścianą stała sztaluga, a
obok na stole walały się w nieładzie pudełka z farbami, pędzle i naczynia z wodą
zabarwioną akwarelami. Severus Snape, malujący akwarele – to było coś, co... z
trudem dawało się ogarnąć umysłem, ale było też strasznie, strasznie
intrygujące. Niestety, w pobliżu nie było ni śladu malunków, które Mistrz
Eliksirów mógłby stworzyć zeszłej nocy. Prawie nie było – niosąc przybory
malarskie do umywalni, Vitacha dostrzegła na podłodze coś białego. Kiedy już
rozłożyła umyte przedmioty na stoliku, ukradkiem przykucnęła, by obejrzeć
znalezisko. Był to kawałek mięsistego papieru, zabarwiony z jednej strony –
niewątpliwie część pejzażu, przedstawiającego skraj jesiennego lasu. Kiedy
dziewczyna podniosła karteluszek do oczu, akwarelowe gałęzie poruszyły się,
jakby pod wpływem wiatru i w twarz powiało jej chłodem, szumiącym, upajającym i
boleśnie smutnym...
– Co pani tam ma? Proszę mi to oddać. – Z głębi fotela wynurzyła się mroczna,
Strona 5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]